sobota, 25 marca 2017

Kylo Ren z Narodu Ognia

jestem mistrzem fotoszopa
tekst zawiera spoilery

Przebudzenie Mocy było dokładnie tym, czego potrzebowała saga Star Wars. Fani starych filmów otrzymali nareszcie godną kontynuację, i mogą zapomnieć o żenujących prequelach, a również udało się przyciągnąć nowych widzów. Może i trzon fabuły to tylko Nowa Nadzieja na sterydach, ale celem Jar Jara Abramsa nie było opowiedzenie ciekawej historii od początku do końca, a jedynie jej rozpoczęcie. Przebudzenie Mocy przede wszystkim robi setup pod kolejne filmy i przedstawia nowych bohaterów, i, jejku jej, cóż to są za bohaterowie! Szturmowiec z ludzką twarzą, najprzystojniejszy pilot w galaktyce, kosmiczny Hitler, i najjaśniejszy punkt całego powrotu Gwiezdnych Wojen, best of the best, Kylo Ren!

W scenie otwierającej film dostajemy nowego Vadera. Wychodzi maderfaker cały na czarno, obowiązkowo w masce, zatrzymuje w locie pocisk z blastera, pokazując poziom Mocy jakiego jeszcze w filmach nie było, bezlitośnie morduje starca i wydaje rozkaz wymordowania całej wioski. Chwilę później, podczas przesłuchiwania Poe Damerona, znów pokazuje, że jest potężnym użytkownikiem Mocy. Jest zły, jest silny, i od początku wydaje się być badassem godnym Vadera. Nie niszczy tego nawet scena, w której próbuje pomiatać Huxem, a ten mu pyskuje, bo przecież w Nowej Nadziei generałowie Imperium też pyskowali Vaderowi, więc to tylko kolejne podobieństwo. Dopiero gdy Kylo dowiaduje się, że BB-8 uciekł z Jakku, pokazuje że nie jest swoim dziadkiem. Wtedy następuje pierwszy wybuch wściekłości, w akcie którego niszczy wszystko, co akurat ma pod ręką. To zachowanie mocno kontrastuje z opanowanym, zimnokrwistym Lordem Vaderem.

Dalej robi się naprawdę ciekawie. Snoke bez ceregieli stwierdza, że Kylo będzie musiał zabić swojego ojca, Hana Solo, na co Ren odpowiada „spoko, nie ma problemu”, ale jednak problem jest, bo wkrótce potem zwierza się masce Vadera, że wciąż czuje pociąg do światła, i prosi dziadka żeby jeszcze raz pokazał mu potęgę ciemnej strony. Waha się, nie jest jednoznacznie zły, wciąż szuka swojej drogi, i my już wiemy to, co za chwilę zostanie powiedziane. Nagle, jakoś w połowie filmu, podczas rozmowy z Rey, zdejmuje maskę. Boom! Kylo Ren nie jest czarną postacią pozbawioną twarzy, owianą tajemnicą i budzącą postrach w całej galaktyce. Jest normalnym kolesiem, który próbuje stać się taką figurą, jaką był jego przodek, ale boi się że nie podoła, że jest za słaby, i to czyni go o wiele bardziej ludzkim niż Vader. Jego wahanie, czy aby na pewno ciemna strona Mocy jest tą drogą, która jest dla niego odpowiednia, znika dopiero w scenie konfrontacji z Hanem Solo, co jest pięknie symbolizowane przez oświetlenie. W trakcie ich rozmowy światło po jednej stronie Kylo jest czerwone (jak miecze Sithów), a po drugiej niebieskie (jak miecze Jedi), ale na chwilę przed zamordowaniem Hana Solo kolor niebieski znika, i wszystko zostaje skąpane w czerwieni. Poprzez ojcobójstwo Kylo Ren ostatecznie stał się zły, choć dokonał tego ze łzami w oczach, więc zdecydowanie nie było mu łatwo podjąć tę decyzję. Rozdarcie emocjonalne tej postaci sprawia, że interesuje mnie on o wiele bardziej niż jednoznacznie dobra Reya czy Poe. Kylo jest zagubiony; rozgrywa się w nim walka jasnej i ciemnej strony; chciałby być następcą Vadera, ale sam najlepiej zdaje sobie sprawę z tego, że daleko mu do największego z Sithów. To jest zajebiste. Wszystkie te sprzeczne emocje i walka z własnymi ograniczeniami czynią go cholernie ciekawą postacią. 

W bardzo podobny sposób ciekawą postacią jest książę Zuko z serialu animowanego Avatar: The Last Airbender. Tak się składa, że emisja Avatara rozpoczęła się dziesięć lat przed premierą Przebudzenia Mocy, więc nie mogę nie odnosić wrażenia, że Zuko był w jakimś stopniu inspiracją dla Kylo Rena. Obaj są źli, choć mają co do tego wątpliwości, obaj nie panują nad emocjami, obaj chcą być kimś, kim nie są w stanie zostać, a finałowy pojedynek Kylo Rena z Rey nawet upodabnia go fizycznie do Zuko, bo po cięciu mieczem świetlnym przez twarz raczej zostanie blizna. Podobieństwa są ogromne, no i w sumie fajnie, Zuko jest zajebisty, ale po co mi druga taka sama postać? Dlatego mam nadzieję, że Kylo wyewoluuje w innym kierunku, a jest na to duża szansa, bo tam, gdzie Zuko miał dobrodusznego, zawsze służącego radą wujka Iroh, Kylo ma złego, ciągnącego go na ciemną stronę Snoke'a. Z pomocą wujka Zuko w końcu "nawrócił się", przyłączył do głównego bohatera, i pomógł mu pokonać Władcę Ognia. Mam nadzieję, że Kylo nie przypomni sobie, że jego idol pod koniec żywota również przeszedł na jasną stronę, bo jeśli nagle stwierdzi, że chce się przyłączyć do Reyi i reszty paczki, i razem z nimi pokonać Snoke'a, to będę bardzo zawiedziony. Zuko zrobił to dziesięć lat wcześniej i było fajnie, ale teraz chcę czegoś innego. Chciałbym, żeby pod wpływem Snoke'a Kylo jeszcze bardziej pogrążył się w ciemnej stronie Mocy, żeby jego wybuchy gniewu były bardziej gwałtowne - zamiast komputerów i ścian mógłby siekać np. szturmowców - może nawet mógłby zabić Snoke'a i zająć stołek największego złola.

Nie umiem się doczekać The Last Jedi. W jednej z ostatnich scen Przebudzenia Mocy Snoke stwierdził, że czas dokończyć szkolenie Kylo, więc będą się działy rzeczy. Pewnie dowiemy się też czegoś więcej o tajemniczych Rycerzach Ren, o których w Przebudzeniu pada tylko wzmianka. Kylo ma potencjał, aby nie tylko dorównać Vaderowi, ale go przewyższyć. Albo mógłby zrobić coś jeszcze innego, coś czego nikt się nie spodziewa. Niech tylko nie idzie przetartym szlakiem.


niedziela, 19 marca 2017

Guzik z Puentelką

fragment okładki

Komiks Guzik z Puentelką powstał z inicjatywy Urzędu Miasta Sieradza w ramach obchodów 880-lecia pierwszej pisemnej wzmianki o Sieradzu. Takie finansowane przez urząd miasta potworki to jeden z niższych kręgów kulturowego piekła, ale z racji mojej miłości do komiksów i patriotycznego obowiązku rodowitego sieradzanina postanowiłem przyjrzeć się temu tworowi.

Fabuła rozpoczyna się od historii angielskiego żołnierza, który podczas drugiej wojny światowej zbiegł z niemieckiego aresztu i ukrywał się u pewnej sieradzkiej rodziny. Zaprzyjaźnił się z małą dziewczynką, i gdy wyjeżdżał dał jej na pamiątkę guzik od munduru. W czasach współczesnych owa dziewczynka opowiada tę historię swojej wnuczce, a ta z kolei uznaje ją za pasjonującą i dzieli się nią z dwoma kolegami. To jest ten moment, kiedy gówno wpada w wiatrak. Chłopcy nie podzielają entuzjazmu dziewczyny, stwierdzają że historyjka nie jest aż tak interesująca, a jeden rzuca przezabawny (not), sarkastyczny (not) tekst „Lepiej sprawdź mangi! Hahaha!” (och, jak się rozśmieszył własnym żartem). Przegiął. Przegiął do tego stopnia, że przyjaciele śmiertelnie się na niego obrazili. Obrazili się tak bardzo, że nie przyszli na jego urodziny, a widocznie nie miał innych znajomych, więc siedział sam z mamą i płakał nad tortem. No po prostu dramat! A nawet DRAMAT! Na szczęście później wszyscy wykorzystują swoje zainteresowania w konkursie talentów i jest fajnie.

Tak, to cała fabuła, która ewidentnie służy tu jedynie pokazaniu kilku ciekawostek o Sieradzu, więc odnoszę wrażenie, że Bartosz Rzepczyński, autor scenariusza, nawet nie starał się stworzyć wiarygodnych bohaterów i ciekawej historii. Przecież wystarczyło pokazać że były takie osoby jak Antoni Cierplikowski czy Ary Sternfeld, i powiedzieć coś o samym mieście, żeby urząd wyłożył kasę na wydrukowanie komiksu. Prawdę mówiąc fabuła w ogóle nie jest tutaj potrzebna, bo większość informacji o Sieradzu i tak przekazuje narrator, całkowicie niezależnie od opowiadanej historii. I właśnie doszedłem do wniosku że o wiele lepszą decyzją byłoby wydanie artbooka z ciekawostkami, ale nie, zróbmy komiks! Tyle że komiks musi mieć narrację, która jest tutaj równie słaba jak fabuła. Narrator, oprócz wciskania wszędzie faktów o postaciach i miejscach, rozbudza ciekawość czytelnika tekstami w stylu „czy ta historia miała mieć happy end?”, a w jednym kadrze nawet przeszedł sobie z trzeciej osoby w pierwszą, bo w sumie czemu nie? Do tego dialogi są okropnie drewniane, i nawet źle poukładane. Jest sytuacja w której w kadrze najpierw pada odpowiedź, a dopiero później zadane pytanie. Bohaterowie pozbawieni są jakichkolwiek osobowości i w myśl zasady „show, don't tell” opisani przez narratora pustymi hasłami, np. „raper” lub „artysta”, gdzie „raper” jest tak dobry że rymuje „gdy” z „wyścig”, albo „nazwisku” z „blisko”. Ukoronowaniem tego gównianego scenariusza jest pojawiający się pod koniec na dosłownie dwóch kadrach taksówkarz, rzucający tekstem „Nie poddawaj się! Życie jest piękne. Walcz!”.

Rysunki nie ratują tej żenady. Odpowiedzialna za szatę graficzną Guzika z Puentelką Dominika Cierplikowska jest ciekawą artystką, co możecie zobaczyć na jej blogu, ale ten komiks zdecydowanie jej nie wyszedł. Ilustracje wyglądają na nabazgrane na kolanie, jakby w ogóle się nie starała, i za nic do tej opowieści (jak zła by nie była) nie pasuje mi styl Cierplikowskiej. Otóż każda postać ma wielki, czerwony nos i podkrążone oczy, co może wygląda spoko w pojedynczych ilustracjach, ale w połączeniu z brakiem postarania przy Guziku przypomina mi tandetne obrazki z podręcznika do niemieckiego, którego używałem w gimnazjum.

Trochę przykro mi to mówić, ale Guzik z Puentelką to najgorszy komiks jaki dotychczas czytałem. Sieradz w ogóle ma pecha do takich przedsięwzięć, bo mająca promować miasto gra planszowa Źródło również jest gniotem, i wśród sieradzkich planszówkowiczów stała się synonimem beznadziejnej gry. Chcecie dobry komiks z Sieradza? Jan Skarżyński jest z Sieradza, poczytajcie Gałgana.

sobota, 11 marca 2017

Manga o tworzeniu mangi


Tsugumi Ohba to niezwykle ciekawa persona na rynku mangowym. Scenarzysta-widmo, którego wygląd, wiek, a nawet płeć są sekretem (na potrzeby tekstu będę używał męskich rodzajników, bo Ohba pisze mangi shonen). Z wyjątkiem jednego one-shota współpracuje zawsze z tym samym rysownikiem, Takeshim Obatą. W 2003 roku w magazynie Weekly Shonen Jump zaczęła się ukazywać ich pierwsza seria, Death Note, która stała się wielkim hitem zarówno w Japonii jak i na zachodzie. Wielu fanów mangi i anime na świecie zaczynało właśnie od Death Note'a, między innymi niżej podpisany, a kolejne ekranizacje pojawiają się jak grzyby po deszczu. Przyczyną ogromnego sukcesu serii jest oryginalność; mimo publikacji w magazynie dla nastoletnich chłopców Death Note nie jest kolejnym „bitewniakiem” ani serią sportową. Jest mroczny, główny bohater to morderca z kompleksem boga, a fabuła skupia się pojedynku dwóch wielkich umysłów. Pojedynku czysto intelektualnym, pozbawionym rękoczynów. W swojej pierwszej mandze Ohba pięknie odwrócił przewijający się przez wszystkie shoneny motyw spełniania marzeń, czyniąc antagonistę głównym bohaterem, a w kolejnej postanowił sięgnąć po autotematyzm. Wydawany w latach 2008-2012 Bakuman opowiada o chłopcach, których największym pragnieniem jest tworzenie popularnych mang.

Jako dziecko Mashiro Moritaka marzył o zostaniu mangaką, tak jak jego wujek. Wujek jednak zmarł - oficjalnie mówi się o śmierci z przepracowania, ale Mashiro uważa że to było samobójstwo – co całkiem zmieniło pogląd chłopca na mangaków. Poznajemy go gdy ma czternaście lat, właśnie kończy gimnazjum, i dalej chciałby iść najbardziej normikową drogą z możliwych: liceum - uniwerek - praca w korpo. Wszystko zmienia się w chwili, gdy jego talent do rysowania zauważa kolega z klasy, Akito Takagi. W Takagim marzenie o tworzeniu mang płonie jasnym płomieniem, ale bardziej nadaje się do pisania scenariuszy niż rysowania, więc namawia Mashiro na współpracę. Oczywiście na początku Mashiro się nie zgadza, więc Takagi snuje intrygę w którą zamieszana jest dziewczyna, w której Mashiro się podkochuje, aby nakłonić go do współpracy. Okazuje się, że obiekt westchnień Mashiro, Miho Azuki, chce zostać aktorką głosową, co na powrót rozpala u chłopca marzenie o rysowaniu. Od tego momentu Mashiro i Takagi chcą wspólnie stworzyć popularną mangę, aby Miho mogła użyczyć głosu głównej bohaterce w jej animowanej adaptacji, a gdy ich marzenia się spełnią, i tylko wtedy, Mashiro i Miho będą mogli się pobrać. W ten sposób zaczyna się jedna z najciekawszych mang shonen.

Przyznaję że to trochę irracjonalne, że już w pierwszym rozdziale czternastolatek oświadcza się dziewczynie, z którą nigdy wcześniej nie rozmawiał, ale weźcie poprawkę na to, że to manga dla nastolatków właśnie, a te rządzą się swoimi prawami. A wystarczy przymknąć oko na takie drobne absurdy aby wziąć udział w niesamowitej przygodzie. W Bakumanie, podobnie jak w innych shonenach, poznajemy barwną galerię bohaterów i obserwujemy ich wzloty i upadki, ale nie jest to klon Dragon Balla z szalonymi supermocami, tylko twardo trzymający się rzeczywistości komiks obyczajowy. Taki dla młodzieży, z dużą dawką komedii, ale jednak. Mashiro i Takagi nie ratują świata, tylko wykonują wymarzony zawód i spełniają się artystycznie, dzięki czemu o wiele łatwiej się z nimi utożsamić niż z miotającym fireballami Natsu czy jeżdżącym na wielkiej żabie Naruto. Ich celem od początku jest najpopularniejszy magazyn mangowy w Japonii, Shonen Jump, i to właśnie tam zanoszą swoje prace. W Shonen Jumpie publikowane były wspomniane już przeze mnie Dragon Ball, Naruto, Death Note, i nawet sam Bakuman, a oczami Mashiro i Takagiego możemy zobaczyć jak wyglądała produkcja tych mang „od kuchni”, i to chyba największy atut Bakumana. Tsugumi Ohba pokazuje czytelnikom jak wygląda droga, którą przechodzi młody mangaka, od pierwszych spotkań z redaktorami, przez branie udziału w konkursach dla początkujących, spotkania serializacyjne na których redakcja podejmuje decyzje o wprowadzeniu do magazynu nowych serii i usunięciu starych, po, wreszcie, prowadzenie własnej serii w Jumpie. A to nie koniec, bo manga musi utrzymywać wysokie pozycje w ankietach popularności aby nie została skasowana i może kiedyś dostała anime. Bohaterowie Bakumana przechodzą przez to wszystko, a my nareszcie dowiadujemy się jak powstawały nasze ulubione mangi. Oczywiście to nie jest żaden poważny dokument o Jumpie, więc pewnie sporo rzeczy zostało uproszczonych, ale zakładam, że przynajmniej ogólnie Ohba trzyma się faktów. Oprócz pokazywania jak funkcjonuje Jump w Bakumanie jest też – jak to w shonenach – sporo humoru, czasem nawet zabawnego, i trochę wątków romansowych, w sumie takich sobie, ale zdecydowanie to wątek pracy nad mangą jest tutaj najważniejszy.

Rysunki Takeshiego Obaty są bardzo ładne, biorąc pod uwagę że to shonen z Jumpa to nawet prześliczne, i, co w mangach nie jest oczywiste, charakterystyczne. Na pierwszy rzut oka można poznać że rysował to Obata, czego nie można powiedzieć o pracach np. Kazue Kato. Jedyny problem, to że w różnych swoich mangach Obata wykorzystuje podobne projekty postaci, przez co Takagi bardzo przypomina Lighta Yagamiego z Death Note'a, a główny bohater wydanego w 2014 roku All You Need Is Kill wygląda jak Mashiro po przejściach. Można powiedzieć, że rysownik „traktuje swoje postaci jak aktorów, którzy występują w różnych dziełach”, ale ja tego nie kupuję. Jednak w samym Bakumanie nie ma dwóch takich samych postaci i każda się czymś wyróżnia, a ten mankament jest widoczny dopiero po szerszym przyjrzeniu się twórczości Obaty.

Za polską edycję Bakumana odpowiedzialne jest wydawnictwo Waneko, i w chwili gdy piszę te słowa ukazało się u nas pięć tomów (z dwudziestu). Wydanie jest bardzo porządne, format trochę mniejszy od A5, błyszcząca obwoluta, edytorsko stoi na poziomie. Jedynie do tłumaczenia muszę się troszkę przyczepić, bo czasami za bardzo stara się być młodzieżowe. Na przykład gdy postać szybko jedzie rowerem, to stwierdza że „spieszy się do szkoły, dlatego tak zachrzania”. „Zachrzaniać”? Serio? Chodzę do liceum, tak jak bohaterowie na tym etapie fabuły, i w życiu nie słyszałem takiego określenia. W tych pięciu tomach jest jeszcze kilka takich kwiatków, ale to detal nie rzutujący zbytnio na odbiór całości. No i jestem wdzięczny Waneko że w ogóle wydają u nas Bakumana, po wydaniu w polszy Berserka przez JPF to właśnie mangi duetu Ohba&Obata najbardziej mi brakowało na polskim rynku.

Brakowało mi jej, bo to komiks jedyny w swoim rodzaju, wśród shonenów dzieło wprost genialne. Dzięki prozaiczności opowiadanej historii przesłanie „spełniaj marzenia” działa tutaj lepiej niż w jakiejkolwiek innej mandze. Bakuman to komiks niezwykle inspirujący, to komiks o ambicjach, o pogoni za marzeniami, a nade wszystko o miłości. Również tej romantycznej, ale przede wszystkim o miłości do mangi, która wylewa się z każdej strony i łączy autorów, bohaterów, i czytelników.

sobota, 4 marca 2017

Nie tylko nostalgia


tekst zawiera spoilery

Często, czy to na innych blogach, czy w rozmowach ze znajomymi, spotykam się z opinią, że Stranger Things „żeruje na nostalgii”. Nie zgadzam się. Owszem, serial braci Duffer jest usiany mniej lub bardziej oczywistymi nawiązaniami to filmów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, ale nie jest jedynie rip offem klasyków, do których tęsknią współcześni trzydziestolatkowie, i jak najbardziej sprawdza się jako autonomiczne dzieło. Sam bardzo lubię Stranger Things, a nostalgiczny aspekt tej serii w ogóle na mnie nie działa, bo urodziłem się pod koniec lat dziewięćdziesiątych i wielu klasycznych filmów do których serial się odwołuje nawet nie widziałem, a tych co widziałem nie pamiętam zbyt dobrze. Za to działa cała reszta.

Bohaterowie są perfekcyjni. Na pierwszym planie błyszczy grupa przeuroczych dzieciaków, ale format telewizyjny pozwolił twórcom na rozwinięcie również starszych bohaterów, i to jest zajebiste! Hopper jest genialny. Rzadko jest okazja, żeby zobaczyć policjanta, który nie tylko nie przeszkadza, ale faktycznie coś robi w fabule. Reszta dorosłych również jest świetna, bo są postaciami z krwi i kości, a nie tylko tłem dla przygód młodzieży. Oprócz dzieci i dorosłych jest tu również grupa nastolatków przeżywających pierwsze, licealne miłości. No i same dzieciaki są fenomenalne, banda młodocianych nerdów kłócących się o szczegóły ze świata Tolkiena i spędzających godziny na graniu w DeDeki poruszyła moje serce. Każda grupa wiekowa prowadzi swoje własne dochodzenie w sprawie zaginięcia jednego z dzieciaków, i, uwaga, każde z tych dochodzeń jest istotne. Bohaterowie nie płyną biernie z prądem opowiadanej historii, ale mają realny wpływ na wydarzenia. Wydarzenia również mają wpływ na bohaterów, którzy zmieniają się, ewoluują na przestrzeni serii. I wszyscy są głębocy, nie ma tu „czyjejś mamy”, o której można powiedzieć tylko tyle że jest czyjąś mamą, każda postać ma jakieś cechy i emocje. Niesamowicie mi się podoba, że dzięki bohaterom reprezentującym trzy grupy wiekowe, dzieci-nastolatkowie-dorośli, każdy widz znajdzie swojego ulubieńca, kogoś z kim będzie mógł się utożsamiać. Warto też wspomnieć o aktorstwie, bo Stranger Things udowodniło że dzieci naprawdę potrafią grać. Ani na chwilę nie zwątpiłem, że Mike i spółka to nie mająca pojęcia o internecie i smartfonach paczka dzieciaków z lat osiemdziesiątych, a przecież najstarszy z tych aktorów ma zaledwie piętnaście lat! A najjaśniejszą gwiazdą z obsady zdecydowanie jest Millie Bobby Brown, która wprost rzuciła mnie na kolana. Rola trzymanego przez całe życie w laboratorium dziecka/eksperymentu nie jest łatwa, a ta trzynastoletnia dziewczynka jak najbardziej sprostała wyzwaniu. Widzisz to, polska telewizjo? Tak to się robi!

Klimat! Dzięki fenomenalnej oprawie audio-wizualnej Stranger Things wspaniale oddaje ducha lat osiemdziesiątych. Serial został nakręcony nowoczesnymi kamerami, ale obraz został przepuszczony przez filtr przypominający taśmy filmowe firmy Kodak używane w w tamtych czasach, a dopełnia go ambientowa muzyka, która również ma swoją genezę w tamtym okresie. Bracia Duffer zabrali widzów na niezwykle wiarygodną wycieczkę po przedostatniej dekadzie dwudziestego wieku, a w niewielu seriach telewizyjnych możemy zaobserwować taką pieczołowitość w budowaniu atmosfery, więc mają mój respekt.

Nie sposób nie docenić też faktu, że Stranger Things ma zakończenie. W tłumie seriali, których pierwszy sezon kończy się w trakcie opowiadanej historii, lub w ogóle najlepiej cliffhangerem, zakończenie hitu Netflixa jest niesamowicie satysfakcjonujące. Oczywiście zostało kilka otwartych furtek dla drugiego sezonu, ale główny wątek został rozwiązany, Will Byers odnaleziony a potwór pokonany (przynajmniej chwilowo), dzięki czemu oczekiwanie na ciąg dalszy nie jest aż tak bolesne (bądź przeklęta, Serio Niefortunnych Zdarzeń!).

Stranger Things jest zajebiste. Bracia Duffer chcieli wrócić do kina przygodowego i horroru sprzed trzydziestu lat, i zrobili to idealnie, a że przy okazji nie wprowadzili żadnej nowej jakości w serialach telewizyjnych to trudno, nie to było ich celem. Jak ktoś powie że Stranger Things to tylko „nostalgia porn” to nie będę gryzł i kopał, bo głupie normy społeczne (i prawo), ale spojrzę z dezaprobatą, a nawet oburzeniem!