sobota, 26 sierpnia 2017

Notatnik Śmierdzi


Z hollywoodzkimi ekranizacjami anime jest trochę tak, jak z ekranizacjami gier. Powstają rzadko, a te które istnieją są raczej słabe. Największym grzechem takich adaptacji jest niezrozumienie materiału źródłowego, i dokładnie to stało się przy Death Note, nowym filmie produkcji Netflixa wyreżyserowanym przez Adama Wingarda. W oryginalnym Notatniku Śmierci bóg śmierci Ryuk zrzucił tytułowy notatnik na ziemię, bo się nudził. To była jego motywacja, he did it for the lulz. Zeszyt znalazł genialny nastolatek Light, i możliwość zabicia kogokolwiek zrobiła z niego socjopatę z kompleksem boga, który zabijając wszystkich przestępców chce stworzyć nowy, lepszy świat. Na przeciw staje mu genialny detektyw ukrywający się pod pseudonimem L. Rdzeniem Death Note'a jest pojedynek tych dwóch wielkich umysłów, z których każdy uważa, że reprezentuje sprawiedliwość. Rdzeniem Netflixowego Death Note'a jest straszny potwór. Daleko mi do purysty. Podobał mi się pomysł przeniesienia akcji do Seattle, a zmianę koloru skóry L'a przyjąłem z entuzjazmem (reprezentacja!), jednak najważniejsze elementy, które sprawiają, że Death Note jest Death Note'em, powinny zostać zachowane, a film Wingarda wszystko robi nie tak, jak powinien.

Będą spoilery, ale film i tak jest do dupy

W oryginale Light Yagami był socjopatycznym geniuszem, który przez cały czas był panem sytuacji, przewidywał ruchy przeciwnika, i bez skrupułów wykorzystywał sprzymierzeńców, a jego motywacją było stworzenie nowego świata, w którym byłby bogiem. Motywacją Lighta Turnera było zaruchać, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobił po zdobyciu notatnika, było pokazanie go dziewczynie, która mu się podoba. W ten sposób do historii została wprowadzona Mia Sutton, tutejszy odpowiednik Misy Amane. Relacja Lighta Yagamiego i Misy Amane przypominała trochę relację Jokera i Harley Quinn z komiksów DC: geniusz zła i zakochane w nim bez pamięci narzędzie. Niestety Light Turner jest niezdecydowaną cipą, która wszystkiego się boi, więc to Mia Sutton przejmuje rolę psychola, który zabije każdego, kto stanie mu na drodze. Razem zaczynają zabijać przestępców i „tworzyć nowy świat”, ale w pewnym momencie Light stwierdza, że jednak się trochę cyka, więc Mia przejmuje inicjatywę, zabija bez jego wiedzy, a w końcu chce przejąć notatnik dla siebie. Z kolei Ryuk został zdegradowany do poziomu kolejnego potwora z kolejnego horroru, który cały czas stoi w cieniu, nigdy nie pokazuje twarzy, i regularnie grozi śmiercią głównemu bohaterowi. W ogóle wszyscy traktują Lighta jak szmatę, a najgorsze jest to, że w pełni na takie traktowanie zasłużył. Oprócz bycia cipą Light jest również skończonym idiotą, i robi wszystko, żeby ułatwić L'owi pracę, zaczynając od pochwalenia się notatnikiem koleżance, a na oszczędzeniu własnego ojca kończąc. Anime było ciekawe, bo było wielką grą, a w filmie L wygrywa w trzech ruchach. Generalnie L przez większość czasu jest najjaśniejszym punktem filmu. Jest inteligentny, dziwny, mało sypia, i je dużo słodyczy. Zupełnie jak w anime. A później nadchodzi finał.

Death Note jest gównianą adaptacją. Jest też po prostu słabym, niespójnym filmem, który zupełnie nie trzyma się ustalonych przez siebie zasad. Im dalej w las, tym więcej zastosowań ma notatnik, aż w końcu może zrobić absolutnie wszystko, co zostanie w nim zapisane. W finale film próbuje też wmówić widzom, że tak naprawdę to Light Turner jest mądry i potrafi knuć takie intrygi, jak Light Yagami w anime. Szkoda, że zaczął to robić pod koniec filmu, kiedy wszyscy już dawno wiedzą, że to on zabijał. Za to L pod koniec robi się głupszy. Nagle ten genialny detektyw biega za Lightem z pistoletem w dłoni, a później rozważa zabicie go za pomocą dziennika, co kompletnie nie pasuje do tej postaci. L chciał powstrzymać Lighta właśnie dlatego, że zabijanie jest złe, i nagle mamy uwierzyć, że sam chce się zniżyć do poziomu swojego przeciwnika? I ain't buyin' that shit. Nie dowiadujemy się jednak czy to zrobił, bo film się kończy. Lubię otwarte zakończenia, ale w tej historii jest ono okropnie niesatysfakcjonujące, i implikuje, że L jest hipokrytą.

Mam wrażenie, że zawinił tu tak długi okres produkcji, bo Death Note sporo czasu spędził w development hell. Oprócz głupot w finale pojawia się też w scenariuszu dziwny plot twist. Otóż Mia zabija policjantów. Od początku wiadomo, że to Mia, ale Light z jakiegoś powodu myśli, że to Ryuk, a Ryuk nie wyprowadza go z błędu. Później film o tym zapomina i Mia przeprasza Lighta, a następnie jest wielki reveal, w którym okazuje się, że to Mia zabijała (gasp). Straszny bałagan jest w tym scenariuszu. A szkoda, bo technicznie film jest całkiem niezły. Zdjęcia są ładne, montaż jest przyzwoity, i efekty specjalne są zadowalające. Widać, że Wingard umie w horrory, a Netflix rzucił trochę dolarów, dzięki czemu film nie jest tak okropnie niskobudżetowy, jak japońskie adaptacje Death Note'a. Pieniążków starczyło też na dobrych aktorów, więc tym razem w filmie nie występują cosplayerzy (te japońskie filmy serio były złe). Willem Dafoe to perfekcyjny Ryuk, Lakeith Stanfield też świetnie wypada jako L. Trochę w ich cieniu jest Margaret Qualley, która wypada przekonująco, ale już tak nie błyszczy. I tylko Nat Wolff na ich tle wygląda słabo, bo robi z Lighta jeszcze większą cipę niż już zrobili scenarzyści. Za to muzyka też jest spoko. W każdym razie original score, w którym nawet pojawia się nawiązanie do anime. Licencjonowane piosenki są... dziwnie dobrane. Np. jedna z ostatnich scen, na diabelskim młynie, dzięki muzyce jest przekomiczna, i nie wiem, czy to zamierzony efekt, czy wypadek przy pracy.

Widać, że było w tym filmie trochę potencjału, jednak szereg złych decyzji na etapie produkcji wyrzucił ten potencjał do kosza. Znowu się nie udało, kolejna adaptacja anime posysa, hollywood nie uczy się na błędach. Battle Angel Alita pewnie też będzie niewypałem, a plotkom o powstaniu Akiry nawet nie chcę już wierzyć. Szkoda, bo np. japoński Rurouni Kenshin udowadnia, że można zrobić to dobrze.

sobota, 19 sierpnia 2017

Bieda Avengers, czyli Defenders


Poziom Netflixowego zakątka MCU spada z każdym kolejnym serialem, ale zawsze mam nadzieję, że ten kolejny będzie dobry. A Defenders mieli wszelkie predyspozycje, żeby być czymś co najmniej fajnym. Mniejsza ilość odcinków zapowiadała brak nudnych dłużyzn, nareszcie czworo głównych bohaterów poprzednich seriali miało się spotkać, i w końcu miał zostać zamknięty wątek Hand, czyli najgorsza rzecz, jaka przydarzyła się zarówno Daredevilowi, jak i Iron Fistowi. Akceptowałem gówniane elementy tych seriali (no, Iron Fist miał więcej gównianych elementów, ale dziś nie o tym) tylko i wyłącznie jako set up pod Defenders, w których chciałem dostać satysfakcjonujący pay off. A dostałem jeszcze więcej tego samego gówna. Źli ninja wrócili, Elektra razem z nimi, i trzeba ich powstrzymać, bo jak nie, to w Nowym Jorku wydarzy się... coś. Coś niedobrego z pewnością, miasto upadnie, źli ninja często mówią, że miasto upadnie, ale zapominają dodać w jaki sposób, albo chociaż czemu. Nieważne, nowojorscy superbohaterowie muszą ich powstrzymać. Chociaż wolałbym oglądać, jak robią cokolwiek innego, wszystko byłoby ciekawsze niż ten serial.

Będą spoilery.

Oesu, jakie to jest złe. Oczekiwałem serialu opartego na bohaterach, którzy nareszcie się spotkają, i będą się tworzyły między nimi relacje, będą razem walczyć z niemilcami, będzie jakaś fajna dynamika w tej grupie. No. Nie ma. W każdym razie nie ma nic ponadto, co widzieliśmy w trailerach. Matt, Jessica, Luke i Danny spotykają się wszyscy razem dopiero w trzecim odcinku (warto dodać, że spotykają się totalnym przypadkiem, co jest durne), później szybko się rozdzielają, i schodzą się dopiero w odcinku ostatnim. Kto wpadł na ten genialny pomysł, i dlaczego jeszcze nie stracił pracy? Co prawda często widzimy na ekranie dwoje, albo nawet troje bohaterów, co daje jakiś posmak oglądania drużyny, ale nawet tym nie można się nacieszyć, bo przecież trzeba dać jak najwięcej czasu ekranowego Elektrze i Sigourney Weaver. Elektrze, której po drugim sezonie Daredevila nikt nie lubi, a postać Sigourney Weaver, Alexandra, też nie jest jakoś szczególnie interesująca. Na początku jest sztampową, tajemniczą, złą panią, która elegancko się ubiera i słucha muzyki klasycznej. Później poznajemy jej backstory i okazuje się, że było lepiej, gdy była tajemnicza. Otóż Alexandra jest jednym z pięciu założycieli Hand, podobnie jak znani nam już Madame Gao i Bakuto, jakiś czarny koleś z akcentem powielający schemat, że czarny umiera pierwszy, i Murakami, Japończyk, który nie lubi mówić po angielsku. Hand, podobnie jak sama Alexandra, było ciekawsze, gdy było tajemnicze, i moim zdaniem pokazanie założycieli złej organizacji złych ninjów odbiera jej trochę uroku. To trochę tak, jak z Mocą i Midiplemnikami. Nie trzeba było tego wyjaśniać, tajemnica ma swój urok! Wracając: Hand potrzebują Elektry, która jest Black Sky, bo coś tam, a później jednak potrzebują Iron Fista, bo inne coś tam. Po kolei. Wcześniej Hand potrzebowało Black Sky, i w Daredevilu w końcu je zdobyli. Nadal nie wiadomo czym jest Back Sky, co robi, i o co w ogóle z tym chodzi. Serio, to się nie wyjaśnia. I to jest głupie, bo Elektra, będąca tą straszną bronią Hand, zabija mnichów z K'un-Lun, ale ona jest wyszkolona do walki. Już widzę, jak ten wychudzony mały chłopczyk Black Sky z pierwszego sezony Daredevila zabija kogokolwiek. O co chodzi z Black Sky do cholery? Najwyraźniej #nikogo, chodźmy dalej. Aby wskrzesić Elektrę założyciele Hand zużyli resztkę „substancji” potrzebnej do wskrzeszania, przez co nie są już nieśmiertelni. Zatrzymajmy się tu na moment. Z tego co pamiętam, w Iron Fiście Faramir nie potrzebował magicznego soczku żeby zmartwychwstać, wystarczyło trochę poczekać, a przecież był tylko jakimś leszczem na usługach Hand. Teraz nagle sami założyciele Hand są od niego słabsi? Co tu się? Anyway, walić Black Sky, jak Hand je już zdobyli, to stwierdzili, że już tego nie potrzebują. Teraz Hand potrzebują Iron Fista, bo tylko on może otworzyć drzwi do jaskini, w której jest strasznie potężne coś, czego Hand chce, bo jest straszne i potężne też. Nie mogli sobie sami zrobić drzwi do tej jaskni w innym miejscu? Mogli zrobić podkop, albo wejść jakoś od góry, albo z drugiej strony, ale nie, muszą koniecznie wejść tymi jedynymi drzwiami, do których otwarcia potrzebny im Danny, bo inaczej nie byłoby fabuły. W końcu Danny te drzwi otwiera, i okazuje się, że leżą tam kości smoka, z których Hand chyba chcą wydobywać magiczny soczek. Chyba, bo nie jest jasno powiedziane czego chcą od tego smoka, ale coś nim wiercą, więc wydobywanie magicznego soczku jest najbardziej logicznym wnioskiem. Nie wiem tylko, w jaki sposób Nowy Jork ma od tego upaść, a dosłownie co chwilę ktoś powtarza, że miasto upadnie. „Hej, ci goście, którzy żyją od setek lat będą mogli żyć dalej! Onje, nasze miasto tego nie wytrzyma!”.

Ten serial jest głupi. Czym jest Black Sky? Co Hand chcieli osiągnąć? O co chodziło z trzęsieniem ziemi na początku? Nie wiadomo, ale fajnie się leją, nie? Też nie. Walki nie są aż tak złe jak w Iron Fiście, ale nadal panuje w nich absolutny chaos i przez większość czasu nie wiadomo co się dzieje. Dialogi też są złe. Co chwila zgrzytałem zębami, bo ludzie tak nie mówią. Najbardziej irytujący pod tym względem jest Murakami, który mówi tylko po japońsku, a wszyscy odpowiadają mu po angielsku, i nikt nie ma z tym problemu. Alexandrze dwa razy zdarza się powiedzieć do niego coś po japońsku: za pierwszym razem jest to jakaś formułka Hand, a za drugim nazywa go „baka”. Swoją drogą, gdyby Alexandra była tsundere, to cały serial byłby dużo lepszy. Jednak słabe dialogi nie są najgorsze. Scenariusz sięga dna, gdy próbuje być zabawny. Co prawda dzieje się to bardzo rzadko, bo Defenders przez większość czasu mają kij w dupie, ale gdy już pojawia się humor, to albo jest po prostu nieśmieszny, albo wręcz żenujący. Jak na przykład cyniczne teksty Jessici Jones, które zostały sprowadzone do poziomu cynicznej, owszem, pięciolatki, albo Stick, który w pewnym momencie zachowuje się jak Toph z Avatara. Dosłownie, został tu powtórzony żart o byciu ślepym z serialu animowanego sprzed dziesięciu lat. I był śmieszny, dziesięć lat temu. Wiecie, co jeszcze jest śmieszne? To, że ci scenarzyści mają pracę. W ogóle za produkcję tego serialu wzięli się ludzie co najmniej średnio kompetentni. Kamera fruwa, jakby operator nie mógł przebywać w jednym miejscu przez więcej niż kilka sekund, a montaż... O scenach walk już mówiłem, są chaotyczne jak cholera, ale o co chodzi z tymi przejściami? Gdy perspektywa przenosi się z jednej postaci na drugą widzimy krótkie ujęcia, najczęściej pokazujące pociągi, w dziwnej ramce. Rozumiem sam cel tego zabiegu, miał pokazać widzowi przemieszczanie się w przestrzeni, ale w Nowym Jorku jest chyba trochę więcej ciekawych wizualnie rzeczy niż pociągi. I co z tą ramką? Nie mówię, że ten zabieg montażowy jest fundamentalnie zły, ale jest dziwny, i na pewno dałoby się to zrobić lepiej.

Jeśli miałbym powiedzieć o tym serialu cokolwiek pozytywnego, to scena, w której Elektra zabija Alexandrę jest fajna. Ucieszyłem się, że nie trzeba było czekać do ostatniego odcinka żeby się od niej uwolnić. Lubię Sigourney Weaver, ale, niestety, kompletnie nie miała tu czego zagrać. Alexandra jest irytująca, wygłasza swoje irytujące kwestie, i generalnie, jako villainowi, bliżej jej do Diamondbacka niż Kilgrave'a. Nieciekawa jest po prostu. Z drugiej strony, jej miejsce przywódcy Hand zajmuje Elektra, a ona jest jeszcze gorsza, więc może to nie był aż tak dobry deal. Ale scena śmierci Alexandry była fajna, i była to jedyna fajna scena, której nie było w trailerach. Poza tą jedną chwilą, wszystko co chociaż trochę dobre w tym serialu, jak scena, w której Defenders wszyscy razem siedzą w restauracji i rozmawiają, albo finałowa walka, było pokazane przed premierą. Nie no, fajny marketing, nie trzeba oglądać całego serialu.

Defenders to zdecydowanie najgorszy element Netflixowego MCU. Nawet w Iron Fiście było kilka fajnych scen, a i jakiś ciekawy wątek się znajdzie (Meachumowie), a w Defenders nie ma nic. Ten serial jest nudny, głupi, bezsensowny, i okropnie niesatysfakcjonujący, a szkoda, bo przecież miał tyle potencjału! Widać to chociażby w scenie w restauracji, albo podczas finałowej walki, w której bohaterowie faktycznie są drużyną i zachowują się jak drużyna. Zamiast większej ilości takich fajnych scen dostaliśmy genezę Hand, Elektrę, i fabułę pełną dziur. Fuck it, I say, and fuck Netflix too.

PS. Czy tylko ja miałem nadzieję, że podczas ostatniej walki Daredevila z Elektrą na Elektrę spadnie winda upuszczona przez Jessicę Jones? Naprawdę na to czekałem, a ta cholerna winda w ogóle nie spadła :c

wtorek, 8 sierpnia 2017

Evil is not Dead


Banda dzieciaków jedzie imprezować w domku w lesie, gdzie, oczywiście, dzieje im się krzywda. To schemat, który zawsze przyjemnie mi się ogląda. The Cabin in the Woods z Chrisem Hemsworthem to jeden z moich totalnie ulubionych filmów tej dekady, świetnie się bawiłem na niedawno odkrytym Tucker and Dale vs Evil, a franczyza Evil Dead to jedna z moich ukochanych serii kinowo-telewizyjnych ever. I właśnie o Evil Dead dzisiaj chciałbym pomówić, bo, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych filmów, Martwe Zło nie kończy się na leśnej masakrze i pokazuje dalsze losy jej uczestników (no dobra, jednego uczestnika, you get the idea).

Obejrzałem drugi sezon Ash vs Evil Dead, i właśnie z tej okazji jest notka, bo uderzyło mnie, jak bardzo zajebisty jest ten serial. Oczywiście był zajebisty od samego początku, ale zdążyłem o tym zapomnieć, bo od pierwszego sezonu minęło trochę czasu, a drugi trochę mi umknął. Ale nadrobiłem! I teraz żałuję, że tak długo zwlekałem, bo to najlepszy serial jaki widziałem od kwietnia (wtedy był Dirk Gently). I was też zachęcam do obejrzenia, więc opowiem o całości, a nie tylko o drugim sezonie.

Ash vs Evil Dead olewa reboot z 2013 roku (co sam również zrobiłem, i nawet nie widziałem, rebooty są meh), i kontynuuje historię Asha w takim samym tonie, w jakim zrobiona była Armia Ciemności, czyli totalne heheszkowanie ze wszystkiego i zero strachu, w przeciwieństwie do pierwszego Evil Dead, które jeszcze nie było komedią, a całkiem poważnym horrorem. Co prawda straszne, horrorowe sceny jak najbardziej w tym serialu są, ale lekka atmosfera całości odbiera im całą grozę. Jednak first things first: Ash wrócił! Po trzydziestu latach wolnego od demonów życia, będąc pod wpływem substancji psychoaktywnych wpadł na pomysł, że czytanie Necronomiconu to dobry plan na spędzenie wieczoru z prostytutką. No i gówno znowu wpadło w wiatrak, i Ash znów musi walczyć ze złem. Jednak serial to nie trwający osiemdziesiąt minut film, więc oprócz radosnej rzezi i głupich, acz przezabawnych gagów trzeba było napisać jakąś fabułę. I scenarzyści dostarczyli. Oczywiście głównym celem Asha jest przepędzenie zła i przywrócenie wszystkiego do normy, ale teraz oprócz szeregowych demonów pojawia prawdziwy czarny charakter, Ashowi towarzyszy dwoje sidekicków, i historia jest o wiele mniej kameralna. W pierwszych dwóch filmach bohaterowie siedzieli w chatce w lesie, w Armii Ciemności był zamek i okolice, a w serialu pierwszy sezon jest opowieścią drogi, a drugi rozgrywa się w rodzinnym miasteczku Asha, co daje o wiele szerszą perspektywę na świat przedstawiony. Bardzo fajnie to zadziałało, i dało powiew świeżości serii, nawet pomimo ton fanserwisu (spoiler, wrócimy do chatki). Warto też wspomnieć, że zakończenie pierwszego sezonu jest dość niestandardowe, i wiele mówi o postaci Asha.

W pierwszym filmie Ash był zwyczajnym chłopakiem, który okazywał jak najbardziej zdrowe przerażenie na widok demonów, ale raczej był nieskory do przemocy. A później zabił swoich przyjaciół, jeszcze jakichś przypadkowych ludzi, aż w końcu został bohaterem w średniowieczu. Coś takiego zostawia ślad. Po trzydziestu latach znów go widzimy, uciekającego od przeszłości w imprezy, używki i przygodny seks. A jednak nie zmienił się za bardzo od Armii Ciemności, nadal jest tym "cool" kolesiem z piłą zamiast jednej dłoni i bumpatykiem w drugiej, który bez wahania zabija kolejne potwory. I dupkiem. No i tym razem nie siedzi w domku w lesie, ani nie jest w średniowieczu, tylko przebywa między ludźmi, nie zdającymi sobie sprawy z istnienia demonów. No, przynajmniej dopóki te się nie pojawią. Bardzo mi się spodobało, że np. w swoim rodzinnym miasteczku Ash jest znany jako Ashy Slashy, wariat, który zamordował przyjaciół. Ciekawe jest takie inne spojrzenie na znanego od dawna bohatera.

Reszta postaci też daje radę. Prawdziwa tożsamość Ruby, pani villain granej przez Lucy Lawless (szerzej znana jako Xena: Wojownicza Księżniczka), jest z początku tajemnicą, więc nie będę spoilował. Powiem tylko, że jest to całkiem kompetentny villain. Może bez rewelacji, ale jednak Ruby jest o wiele lepsza od bezimiennych deadite'ów. A w drugim sezonie pojawia się ktoś z jeszcze wyższej półki, ale ciii, no spoilers. Oprócz czarnych charakterów jest też para sidekicków Asha, Pablo i Kelly, którzy z początku pracowali razem z nim w supermarkecie ValueStop. Pablo wierzy, że Ash to Jefe, człowiek, który stanie naprzeciw złu. Czyli, basically, jest jego fanem, więc wyrusza razem z nim bić demony, choć, w przeciwieństwie do swojego idola, nie jest jakoś szczególnie odważny i ma skłonności do panikowania. Nie jest jednak totalną pipą i działa kiedy trzeba, więc absolutnie jest bardziej sympatyczny niż irytujący. (Przy okazji, Pablo ma najdziwniejszą fryzurę ever. Serio, prawa fizyki nie działają na te włosy.) Za to Kelly dołączyła do Asha z bardziej osobistych powodów, i jest najmniej przerysowana z całej trójki. Czyli nadal bardzo, ale mniej niż Ash i Pablo. Oboje bardzo dobrze sprawdzają się jako dopełnienie głównego bohatera, który samotnie był spoko w filmach, ale w pięciogodzinnym sezonie serialu mógłby po jakimś czasie nudzić, a interakcje z pomocnikami temu zapobiegają.

Gadam o bohaterach, a przecież w Evil Dead najważniejszy jest klimat, i pod tym względem Ash vs Evil Dead jest sequelem Army of Darkness. Squelem w stylu Cliffa Bleszinski, czyli bigger, better, more badass, i dla fanów jest to idealny stan rzeczy. Humor jest podobny, ale jest bardziej. Bardziej obrzydliwy, bardziej bezpośredni, bardziej okrutny, bardziej zabawny. Umiejscowienie akcji w bardziej zróżnicowanych lokacjach pozwoliło scenarzystom na wykorzystanie większej ilości ciekawych motywów, co zaowocowało zgrywą z przeróżnych horrorowych klisz, czego absolutnym highlightem są dwa cudowne odcinki w obskurnym szpitalu psychiatrycznym. Całości dopełnia warstwa techniczna. Banałem będzie stwierdzenie, że technologia w 2015 (bo wtedy rozpoczęła się emisja pierwszego sezonu) jest trochę lepsza niż w latach '80 i '90, więc oczywiście, że serial wygląda dużo lepiej niż poprzedzające go filmy. I tylko nagle, na tle tych porządnych efektów i większej ilości aktorów, zaczyna być bardziej widoczne, że Bruce Cambell nie umie grać. Nigdy nie umiał, i nie jest to zarzut, nie wymagam wiele od aktora w horrorze klasy B, po prostu troszeczkę gryzie się to z poziomem wszystkiego innego.

Ash vs Evil Dead to dokładnie to, na co czekali fani serii. A nawet jeśli nie czekali, to dostali mnóstwo dobrej zabawy. Jednocześnie to w żadnym wypadku nie jest miejsce, w którym można zacząć swoją przygodę z tą marką. Znajomość filmów, chociaż pobieżna, jest wymagana, żeby wszystko zrozumieć, więc jeśli ktoś ich nie widział, to zachęcam, bo nadal są bardzo dobre. A serial, aż się powtórzę, jest zajebisty, więc zachęcam jeszcze bardziej. Z zastrzeżeniem, że jest kierowany do bardzo konkretnej grupy odbiorców, więc jeśli ktoś nie lubi czarnego humoru, horrorów klasy B, czy nawet trylogii filmów Raimiego, to Ash vs Evil Dead nie jest przełomowym dziełem, po którym zmieni zdanie. Jest dobrym sequelem, ale nic ponad to. I dobrze, ja bawiłem się zajebiście.