niedziela, 24 września 2017

Pyszne potrawy, piękni ludzie, i mnóstwo śmiechu, czyli Kulinarne Pojedynki


Na mangach z magazynu Weekly Shonen Jump się praktycznie wychowałem. Dzięki ich animowanym adaptacjom w ogóle zacząłem się interesować japońską popkulturą, a później z wypiekami na twarzy śledziłem kolejne serie komiksowe. Pomimo upływu lat shoneny z Jumpa wciąż mi się nie nudzą i każda kolejna seria daje mi mnóstwo frajdy. Nie inaczej jest z Shokugeki no Souma, które pod tytułem Kulinarne Pojedynki wydaje u nas wydawnictwo Waneko.

Kulinarne Pojedynki to, jak można się domyślić, manga o gotowaniu. Jednocześnie jest to popularny shonen z Jumpa, i ma wszystkie elementy, jakie w takim shonenie powinny się znaleźć. Główny bohater, Souma Yukihira, ma marzenie. Chciałby stać się lepszym kucharzem niż jego ojciec, z którym razem prowadzą rodzinną restaurację. W tym celu Souma udaje się do elitarnej Akademii Ceremonii Parzenia Herbaty i Gotowania Tootsuki, gdzie jego umiejętności zostają poddane próbie. Spotyka tam obowiązkową dla shonenów, barwną galerię postaci, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, spośród których każdy czytelnik będzie mógł wybrać sobie ulubieńca. Za scenariusz serii odpowiada Yuto Tsukuda, a wspomaga go zawodowa kucharka Yuki Morisaki. Morisaki dba o autentyczność przygotowywanych przez bohaterów potraw, a Tsukuda bardzo zręcznie radzi sobie z pisaniem shonena. Kulinarne Pojedynki korzystają z wielu popularnych w tego typu mangach motywów i adaptują je na historię skoncentrowaną na gotowaniu. Każdy problem w Akademii można rozwiązać tytułowym kulinarnym pojedynkiem, który wygrywa się gotując lepsze danie. Najwyższą, poza dyrektorem, władzę w szkole sprawuje Elitarna Dziesiątka Tootsuki, grupa dziesięciu najlepszych uczniów, których Souma musi pokonać, aby stać się najlepszym, co bardzo przypomina np. Espadę z Bleacha. Pierwszy większy wątek fabularny to obóz integracyjny dla pierwszoroczniaków, mający sprawdzić ich umiejętności, co z kolei wywołuje mocne skojarzenia z egzaminem na chunina z Naruto. Niestety, śledzenie fabuły nie jest tu jakoś szczególnie angażujące, bo Souma to straszna Mary Sue i wszystko, czego się dotknie wychodzi mu wspaniale. Trochę mnie nudziło obserwowanie głównego bohatera, który bezstresowo idzie przez fabułę, jakby grał w grę wideo na najniższym poziomie trudności.

Na szczęście fabuła nie gra tutaj pierwszych skrzypiec, bo Kulinarne Pojedynki to przede wszystkim komedia ecchi, i zarówno elementy komediowe jak i ecchi są tutaj świetne, a często też jedne wynikają z drugich. Zdecydowanie Shokugeki no Souma jest jednym z najzabawniejszych komiksów jakie ostatnio czytałem. Humor często jest tutaj absurdalny, ale pomimo tego bardzo przystępny i w znacznej mierze oparty na stronie wizualnej mangi, dzięki czemu nic nie zostało zgubione w przekładzie. Poczucie humoru autorów jest też bardzo ciepłe, ich żarty nigdy nie są okrutne czy niesmaczne, a raczej opierają się właśnie na absurdzie sytuacji, charakterze jakiejś postaci, czy wyśmiewaniu mangowych schematów. Kulinarne Pojedynki to jedna z najśmieszniejszych mang na polskim rynku, a skoro nie mamy szans na wydanie Gintamy, to jest to najlepsza komedia z Weekly Shonen Jumpa jaką możemy przeczytać po polsku.

Jest to też bardzo fajne ecchi, a to za sprawą świetnych rysunków Shuna Saekiego. Przed rozpoczęciem prac nad Kulinarnymi Pojedynkami Saeki rysował hentaje, więc nic dziwnego, że rysowanie nagich pań i panów wychodzi mu dobrze, ale nie tylko sceny ecchi są tutaj atrakcyjne dla oka. Shokugeki no Souma to po prostu bardzo ładna manga, którą przyjemnie się ogląda, a elementów softporno jest w niej, wbrew pozorom, bardzo mało. Saeki ma rewelacyjną kreskę, projekty postaci są spoko, a przyrządzane przez bohaterów potrawy wyglądają przepysznie (nie polecam czytać na pusty żołądek). Narracja też stoi na wysokim poziomie, komiks bardzo dobrze się czyta, a wyczucie komediowe autorów jest perfekcyjne.

Muszę też pochwalić polskie wydanie, bo Waneko spisało się na medal. Tomiki są wydane w standardowym dla tego wydawnictwa formacie, standardowo też mają obwoluty, ale tłumaczenie mnie pozytywnie zaskoczyło. W mandze młodzieżowej, której bohaterami są młodzi ludzie, łatwo przesadzić ze stylizacją języka. Tak zdarza się np. w Bakumanie wydawanym przez to samo wydawnictwo. W Kulinarnych Pojedynkach udało się tego uniknąć i dialogi brzmią bardzo naturalnie. Brawa dla tłumaczki, pani Beaty Trojnar, bo wykonała świetną robotę. Podoba mi się też jak wydawnictwo rozwiązało problem tłumaczenia tytułu, bo oprócz dużego napisu "Kulinarne Pojedynki" na okładce jest również, zapisany mniejszymi literami, tytuł japoński, dzięki czemu zadowoleni są zwolennicy tłumaczenia tytułów oraz puryści, którzy wolą tytuły oryginalne.

Kulinarne Pojedynki to najfajniejsza manga, jaką ostatnio czytałem. Cudowny humor i śliczne rysunki składają się na serię, którą powinien znać każdy fan shonenów, a i osobom zazwyczaj stroniącym od tego typu komiksów Shokugeki no Souma może się spodobać. Miło widzieć, że shoneny z Jumpa trzymają poziom, a nawet ewoluują i robią nowe, ciekawe rzeczy, takie jak właśnie seria o gotowaniu (albo typowo amerykańskie superbohaterstwo, ale o tym więcej za jakiś czas). Polecam tę mangę z całego serca, bo dawno się tak nie uśmiałem podczas czytania komiksu.


Recenzja na podstawie pierwszych pięciu tomów serii. Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

sobota, 16 września 2017

Inspektor Akane Tsunemori


Psycho-Pass to kilka lat temu była duża rzecz w świecie anime. Serial napisany przez Gena Urobuchiego, zwanego przez fanów Urobutcherem, chwycił za serca widzów i krytyków na całym świecie. Coś tak popularnego nie mogło się skończyć na jednym sezonie, więc powstał sezon drugi, film kinowy, dwie mangi, kilka książek, oraz gra visual novel. W tej recenzji zajmę się pierwszą z mang, Inspektor Akane Tsunemori, której serializacja zaczęła się niemal równocześnie z emisją anime, i jest ona przełożeniem fabuły serialu na język komiksu.

Akcja mangi toczy się na początku dwudziestego drugiego wieku w dystopijnej Japonii, w której życiami wszystkich ludzi zarządza system zwany Sybillą. Sybilla przeprowadza „skan cymatyczny” mózgów wszystkich obywateli, a efektem tego skanowania jest tytułowy Psycho-Pass, na podstawie którego system określa np. jaki zawód przydzielić danej osobie, oraz, co najważniejsze w tej historii, jaki ktoś ma „współczynnik zbrodni”, czyli predyspozycje do popełnienia przestępstwa. Psycho-Pass manifestuje się kolorem: jeśli ktoś ma jasny i przejrzysty, to jest postrzegany przez społeczeństwo jako dobry obywatel, ale jeśli Psycho-Pass mętnieje, to znaczy, że „współczynnik zbrodni” danej osoby rośnie, a po przekroczeniu pewnego poziomu uznaje się ją za „utajonego kryminalistę”. W zależności od wysokości „współczynnika” odsyła się „utajonych” na terapię lub od razu eliminuje. Naszą bohaterką w tej rzeczywistości jest Akane Tsunemori, która właśnie skończyła szkołę z niesamowicie dobrymi wynikami i ma do wyboru wiele możliwych ścieżek kariery zaproponowanych przez Sybillę. Wybiera pracę, która nie została zaproponowana nikomu innemu z jej rocznika, czyli bycie Inspektorem w Biurze Bezpieczeństwa. Głównym zadaniem Inspektorów jest nadzorowanie Egzekutorów, czyli „utajonych kryminalistów” pracujących dla Biura w roli ludzi od brudnej roboty. Z początku wydaje się, że seria jest zwykłym proceduralem o grupie policjantów rozwiązujących kolejne zagadki, ale szybko okazuje się, że wszystkie badane przez nich zbrodnie są ze sobą powiązane osobą tajemniczego geniusza zła, który dyryguje pomniejszymi kryminalistami.

Inspektor Akane Tsunemori to bardzo wierna adaptacja anime. W porównaniu serial wypada lepiej i raczej rekomenduję zapoznanie się z wersją animowaną, ale manga również nie jest zła i z pewnością nikomu jej nie odradzam (no chyba, że się widziało anime i nie ma się ochoty na to samo po raz drugi, to trochę nie ma po co czytać). To trochę tak jak z filmowymi Watchmen. Adaptacja świetnego materiału źródłowego, pomimo kilku problemów, nadal może być czymś dobrym. Warto też dodać, że Inspektor Akane Tsunemori jako adaptacja ma dużo mniej problemów niż filmowi Watchmen, ale o tym za chwilę. Przede wszystkim Psycho-Pass, jak chyba wszystko, co wyszło spod pióra Urobutchera, jest dobrą historią. Kolejne przestępstwa rozpatrywane przez bohaterów są interesujące i w ciekawy sposób wykorzystują popularne w mandze i anime motywy. Ogólny pomysł na fabułę mocno przypomina Raport Mniejszości, w obu tych dziełach jest system pozwalający wykonać wyrok przed popełnieniem zbrodni oraz protagonista, który zaczyna w ów system wątpić. Psycho-Pass nie jest jednak kopią Raportu Mniejszości, bo pomimo wielu podobieństw rozgrywa ten pomysł trochę inaczej. Bardziej brutalnie i pesymistycznie, jak to u Urobutchera bywa.

Problemy leżą w warstwie graficznej. Psycho-Pass miał piękną animację studia Production I.G, a do narysowania Inspektor Akane Tsunemori zatrudniono niedoświadczoną artystkę Hikaru Miyoshi, dla której był to debiut (a w każdym razie najwcześniejsza praca według MALa i mangaupdates). Stylistycznie rysunki Miyoshi przypominają kreskę Akiry Amano, co jak najbardziej ma sens, bo Amano robiła projekty postaci do Psycho-Passa. I choć te rysunki na ogół są ładne, to czasami Miyoshi ma problemy z anatomią i w dziwne sposoby przestawia kości bohaterom. Narracja też jest taka sobie, choć tu pewnie wina leży po stronie scenarzystów podpisanych jako PSYCHO-PASS Committee. Wiele scen, które robiły wrażenie w animacji, w mandze wyszło po prostu nieczytelnie. Do tego dymki są czasem poukładane tak, że nie wiadomo kto co mówi. Niemniej jednak nie jest to jakoś strasznie brzydka manga, ale mogłaby być dużo ładniejsza, a wyszło trochę poniżej przeciętnej.

W Polsce Inspektor Akane Tsunemori wydaje Waneko, i ich wydanie również ma wady i zalety. Tomiki są w obwolutach, format jest trochę większy od standardowego, a na początku każdego tomu znajduje się kolorowa rozkładówka z bohaterami. Bardzo ładnie się to prezentuje. Niestety w środku jest trochę gorzej. Dialogi często brzmią nienaturalnie, miejscami brakuje przecinków, które potrafią się również pojawić w zupełnie niespodziewanych miejscach. W żadnym wypadku nie jest tak źle, że nie da się tego czytać, ale, podobnie jak z rysunkami, wyraźnie widać, że można było to zrobić lepiej.

Koniec końców Inspektor Akane Tsunemori jest mangą przyzwoitą. Świetna historia z anime pozostaje świetną, pomimo takich sobie rysunków. Fanom sajfajowych i cyberpunkowych mang jak najbardziej polecam. Jeśli ktoś bardzo chce ten komiks przeczytać, bo opis fabuły wydał mu się interesujący, to również nie powinien być zawiedziony. Jednak osoby niezainteresowane gatunkiem ani tą konkretną pozycją mogą sobie z czystym sumieniem Inspektor Akane Tsunemori odpuścić. Albo obejrzeć anime. 


Recenzja na podstawie pierwszych trzech (z sześciu) tomów mangi i znajomości anime. Jeśli w kolejnych tomach coś się drastycznie zmieni, wpis zostanie zaktualizowany. 
Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

czwartek, 7 września 2017

Murciélago, tom 1 - recenzja


źródło
W dobie mediów społecznościowych i agresywnego marketingu rzadko zdarza mi się – i pewnie nie tylko mi - poznawać jakiś tekst kultury, o którym wcześniej nie wiedziałem zupełnie nic. O mandze Murcielago autorstwa Yoshimury Kany mignęło mi na jakimś mangowym fanpage'u, że warto przeczytać, ale poza tym kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Zostałem miło zaskoczony, bo okazało się, że to bardzo dobra manga.

Kuroko Koumori, zaczynając już w dzieciństwie, zamordowała ponad siedemset osób. Miała jej zostać wymierzona kara śmierci, ale tuż przed wykonaniem wyroku ktoś ważny zmienił zdanie i w myśl zasady „jeśli chcesz złapać zabójcę, zatrudnij zabójcę” dał jej pracę. W ten sposób Kuroko została osobą od brudnej roboty na usługach rządu. Towarzyszy jej Hinako, śmiertelnie niebezpieczna, gdy prowadzi swoje Lamborghini Murcielago, i stereotypowo urocza mangowa dziewczynka, z obowiązkowym kosmykiem włosów sterczącym ku górze. Razem przeżywają różne przygody, jak np. polowanie na byłego wrestlera z narkotykowym problemem, który biega po mieście i morduje ludzi, a przy okazji wygląda kreska w piksel jak Hugo ze Street Fightera, który, przypominam, również jest wrestlerem.

Murcielago to pełen akcji seinen z elementami gore, yuri, oraz mnóstwem odniesień do popkultury - od drobnych, jak wspomnienie jakiejś nazwy z mitologii Lovecrafta, po większe, jak odtworzenie całej sceny z Pulp Fiction. Porównałbym go do Fairy Taila, bo choć są to mangi tak od siebie różne, jak to tylko możliwe, to podczas czytania obu towarzyszyły mi bardzo podobne uczucia. W obu przypadkach celem autora było stworzenie nieskrępowanego logiką czy sensem komiksu, który byłby po prostu fajny. Dzięki temu w obu tych mangach dzieją się rzeczy absurdalnie głupie, ale absolutnie mi to nie przeszkadza, bo frajda czerpana z lektury jest ogromna. Do tego Murcielago jest przeznaczone dla starszych odbiorców, więc pełno tu krwi i flaków, a dobre gore zawsze przyjmuję z radością. Fani rysowanych pań znajdą tu również sceny seksu, które może nie są tak śmiałe, jak w prawdziwych hentajach, ale wyraźnie autor nie musiał się za bardzo ograniczać.

Nie byłby to jednak tak świetny komiks, gdyby nie rysunki. Przede wszystkim storytelling stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Pierwsze kilka stron przedstawiających Kuroko jako seryjnego mordercę jest genialne, a dalej jest równie dobrze. Kana stosuje ciekawe układy kadrów i ukazuje akcję z efektownych perspektyw, dzięki czemu manga jest bardzo widowiskowa. Ponadto same rysunki są miłe dla oka, a uroku dodają im ciekawe projekty postaci. W kontraście do stereotypowo wyglądającej Hinako stoi Kuroko, która jest bardzo przerysowana. Ma zbyt długie kończyny, zbyt długi język, jej czarne włosy sięgają niemal do ziemi, a od jej uśmiechu płaczą małe dzieci, a i dorosłym osobom może się zdarzyć (nie było takiej sceny, ale jestem pewien, że tak jest). Wygląda jak postać wyciągnięta prosto z horroru. Zresztą, to nie jedyna inspiracja Kany tym gatunkiem. Poszczególne sceny oraz przedstawione w nich rozczłonkowane ciała również wyglądają jak wyciągnięte żywcem z mang grozy. Jedynym minusem szaty graficznej jest kilka scen, które są trochę nieczytelne, ale dosłownie można je policzyć na palcach jednej ręki, więc nie stanowią dużego problemu.

Polskie wydanie to standard dla wydawnictwa Waneko. Tomik jest w ładnej obwolucie, a tłumaczenie jest na tyle przyzwoite, że spokojnie można czytać bez zgrzytania zębami. Pierwsze kilka stron jest kolorowych, a na kilku ostatnich, jak zwykle u Waneko, znajdują się reklamy. W tomiku oprócz podstawowych pięciu rozdziałów znajduje się również one-shot Pilot film of Murcielago oraz bonusowy rozdział erotyczny, żeby fani yuri się nie burzyli, że w całej mandze była tylko jedna scena seksu. Ogólnie wydanie jest bardzo porządne, i nie ma się do czego przyczepić.

Murcielago to kawał satysfakcjonującej, pulpowej rozrywki. Wyraźnie da się odczuć, że Yoshimura Kana świetnie się bawił podczas rysowania, i to udziela się również czytelnikowi. Jednocześnie nie jest to manga pozbawiona wad, bo o ile kilka mało czytelnych rysunków można przemilczeć, tak niektóre żarty są co najmniej niestosowne. Nie przysłaniają jednak wszystkich dobrych elementów Murcielago, a tych jest znacznie więcej.


Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko

niedziela, 3 września 2017

Od gangsterów do wampirów


Po serii zawodów zaserwowanej przez Netflixa chciałem obejrzeć w końcu coś dobrego, więc postanowiłem odświeżyć sobie film, który znam i lubię. Lubię campowe horrory, Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, więc padło na Od Zmierzchu do Świtu. Okazało się, że ten film jest jeszcze lepszy, niż go zapamiętałem!

Bracia Gecko, Seth i Richie, właśnie obrabowali bank i uciekają do Meksyku. Młodszy z nich, Richie, to psychopatyczny morderca i gwałciciel, a starszy, Seth, to profesjonalny złodziej, który trzyma szaleństwo brata w ryzach. Obaj są przestępcami, więc oczywiście trudno sympatyzować z Sethem, a z Richiem się po prostu nie da. Po drodze porywają rodzinę Fullerów, i w nich widz już może ulokować jakieś pozytywne emocje. Jacob to pastor, który przestał kochać boga po śmierci żony, i razem z dwójką dzieci, Scottem i Kate, jest na wakacjach. Z ich pomocą bracia Gecko przedostają się przez granicę, i udają się do baru Titty Twister, gdzie o świcie ma się z nimi spotkać ich kontakt, Carlos. To pierwsza część, będąca filmem o gangsterach, a dzięki scenariuszowi Tarantino wywołuje mocne skojarzenia z Pulp Fiction. Jednak po pierwszej godzinie Od Zmierzchu do Świtu radykalnie zmienia klimat. Okazuje się, że w Titty Twister są wampiry, i nagle film staje się horrorem klasy B. Bardzo dobrym, naprawdę zabawnym horrorem klasy B, ze świetnymi postaciami drugoplanowymi. Przez tę pierwszą godzinę widzowie wystarczająco zapoznali się z braćmi Gecko i Fullerami, więc w Titty Twister dołączają do nich Sex Machine, motocyklista korzystający z pojawiającego się w różnych filmach Rodrigueza penisorewolweru, oraz Frost, weteran z Wietnamu. Zaś po stronie wampirów wyróżniają się królowa wampirów Santanico Pandemonium, barman Razor Charlie, i odźwierny baru Chet Pussy. Nie dowiadujemy się o tych postaciach wiele, więc ciężko powiedzieć, że są jakoś szczególnie ciekawe, ale są absolutnie przerysowane, i bardzo przyjemnie się je ogląda. Wielka w tym zasługa reżyserii Rodrigueza i dialogów Tarantino, bo poszczególne sceny są fenomenalne, a kwestie bohaterów to czyste złoto. Moją ulubioną sceną jest opowieść Frosta o Wietnamie, której wszyscy słuchają z takim zainteresowaniem, że nie zauważają, jak Sex Machine tuż za nimi zmienia się w wampira. Takie głupotki wypadają w tym filmie wspaniale, a najlepsza jest świadomość, że inni twórcy bardzo łatwo mogliby to spieprzyć.

Oprócz znakomitych scenarzysty i reżysera świetną robotę robią też aktorzy. George Clooney jako Seth ma niewyczerpane pokłady charyzmy. Quentin Tarantino nie tylko napisał scenariusz, ale też zagrał Richie'ego, i wypadł bardzo przekonująco jako psychol. W rodzinie Fullerów jest trochę kontrast, bo grający Jacoba Harvey Keitel jest bardzo dobry, Ernest Liu gra Scotta poprawnie, ale nic ponadto, a Juliette Lewis jest aktorskim drewnem, i wygłasza swoje kwestie niczym syntezator mowy. Normalnie to byłoby wadą, ale w głupich horrorach beznadziejne aktorstwo ma swój urok, i moim zdaniem to dobrze, że przynajmniej jedna osoba w tym filmie nie umie grać. Do tego pojawiają się aktorzy, którzy zawsze występują w filmach Rodrigueza. Cheech Marin gra aż trzy postaci, bo oprócz bycia Chetem Pussy pojawia się na chwilę w pierwszej części filmu jako strażnik graniczny, i w kilku ostatnich minutach jako Carlos. No i oczywiście, jako Razor Charlie, pojawia się Danny Trejo, i musicie wiedzieć, że Danny Trejo jako wampir to jedna z najbardziej zajebistych rzeczy jakie można zobaczyć. A Santanico Pandemonium gra Salma Hayek. Salma Hayek zawsze jest spoko.

Muzyka też jest bardzo fajna. Na tyle, że zasługuje na swój osobny akapit. Dominującym gatunkiem muzycznym jest w tym filmie teksański blues, pojawiają się też rockowe utwory. Motyw przewodni "Dark Night" The Blasters jest świetny, ZZ Top zawsze miło usłyszeć, a zespół Tito & Tarantula w barze Titty Twister robi bardzo fajną atmosferę, przede wszystkim swoim "After Dark" podczas tańca Salmy Hayek. Z inną muzyką ten film nie miałby tak fantastycznego klimatu.

Tak naprawdę są to dwa filmy w jednym, i w tym przypadku nie jest to zarzut, bo w obu gatunkach Od Zmierzchu do Świtu jest świetne, a przejście między nimi jest cudowne. Śmiem twierdzić, że lata dziewięćdziesiąte to najlepszy okres w twórczości Rodrigueza, no bo pierwszy Maczeta jest spoko, te filmy dla dzieci też są fajnymi filmami dla dzieci, ale do zajebistości Desperado czy właśnie Od Zmierzchu do Świtu trochę im brakuje. Nie bez powodu Od Zmierzchu do Świtu osiągnęło status filmu kultowego. Jest to jeden z najlepszych komediowych horrorów jakie powstały, i spokojnie można go postawić obok Armii Ciemności czy Zombielandu.