czwartek, 30 listopada 2017

Ukarator dostarczył


Po serialu The Punisher nie spodziewałem się absolutnie niczego. Co prawda Frank Castle był najlepszym elementem drugiego sezonu Daredevila, ale kolejne Marvelowe seriale Netflixa były coraz gorsze, czego zwieńczeniem było okropne Defenders, więc zacząłem wątpić, że Netflix jest jeszcze w stanie wyprodukować dobry serial superbohaterski. Punisher jednak udowodnił mi, że się mylę, i okazał się serialem bardzo dobrym. Więcej nawet, najlepszym serialem Marvela od czasów pierwszego sezonu Daredevila.

Na pierwszy rzut oka fabuła Punishera wydaje się najbardziej banalną i sztampową historią, jaką można napisać używając tej postaci. Po wykończeniu wszystkich członków mafii, którzy brali udział w morderstwie jego rodziny, Frank odkrywa spisek wojskowy związany z jego mroczną przeszłością. I faktycznie jest to banalna historia, a jej jedyny twist znany jest czytelnikom komiksów od ponad czterdziestu lat, ale jest też bardzo dobrze wykonana. Dokładnie tak, jak miało to miejsce w wyżej wspomnianym pierwszym sezonie Daredevila, który też przecież operował schematami, ale doprowadzał je do perfekcji. Te seriale nie starają się powiedzieć widzom czegoś nowego o danym bohaterze, tylko pokazać im na ekranie jego esencję, i to wychodzi im po prostu świetnie.

Skoro już mowa o bohaterach to trzeba powiedzieć, że to właśnie oni są najmocniejszym punktem tego serialu. Sam Frank został przedstawiony z dwóch perspektyw: jako kochający mąż i ojciec, i jako bezlitosna maszyna do zabijania. Ten dualizm wypada bardzo ciekawie, szczególnie dzięki grze aktorskiej Jona Bernthala, który jest twardym sukinsynem kiedy trzeba, ale jednocześnie ma coś ciepłego w oczach, co cały czas przypomina widzom o jego łagodniejszej stronie. W ogóle Jon Bernthal jest bardzo dobrym aktorem i perfekcyjnym Frankiem Castle, Netflix odwalił kawał dobrej roboty z tym castingiem.

Na Franku jednak serial się nie kończy, bo towarzyszy mu bardzo mocny drugi plan. W spisek, wokół którego kręci się cała fabuła, zamieszani są jeszcze David Lieberman, były pracownik NSA, uważany za martwego i ukrywający się pod pseudonimem „Micro”, oraz agentka Homeland Security Dinah Madani. Znajomość Davida i Franka zaczyna się od skrajnej nieufności z obu stron, ale z biegiem kolejnych odcinków przeradza się w przeuroczą męską przyjaźń. Obserwowanie rozwoju tej relacji jest bardzo przyjemne i satysfakcjonujące, prawdziwy przyjaciel to dokładnie to, czego Frank potrzebował. Z kolei agentka Madani nie wchodzi w większe interakcje z Frankiem aż do późniejszych odcinków serialu, za to w DHS ma przesympatycznego partnera, Sama Steina, i tę dwójkę również bardzo miło się ogląda. Madani pełni również rolę dywersyfikowania obsady, bo jest niebiałą kobietą na wysokim stanowisku. Serial ma plusik za lewacką propagandę. Jeszcze bardziej polityczne znaczenie ma postać Lewisa, młodego weterana, który po misji Wietnamie zmaga się z PTSD, ale o nim za chwilę. Punisher ma również bardzo dobrego villaina, o wiele lepszego niż całe Hand i Diamondback razem wzięci. Więcej o nim nie powiem, bo spoiler, ale naprawdę jest bardzo spoko.

Przed seansem miałem sporo obaw co do długości serialu, bo do tej pory, oprócz pierwszego sezonu Daredevila, wszystkie Marvelowe seriale Netflixa były zbyt długie i na siłę przeciągane, a z jakiegoś powodu Punisher pozostał przy formacie trzynastu odcinków. Okazało się jednak, że pod tym względem Punisher jest lepszy nawet od uwielbianej przez fanów Jessici Jones i w pełni wykorzystuje te trzynaście odcinków. Przede wszystkim fabuła Punishera, choć banalna, została umiejętnie rozpisana na te trzynaście odcinków i rozwija się naturalnie; nie ma w niej tak sztucznie rozciągających historię zabiegów, jak kolejne ucieczki Kilgrave'a w Jessice Jones, czy wprowadzenie kolejnego antagonisty w Luke'u Cage'u. Nie ma w nim też postaci, które zostały wprowadzone tylko po to, aby odegrać jakąś rolę w którymś kolejnym sezonie innego serialu, jak Nuke z Jessici Jones. Wszystkie wątki zostały również doprowadzone do końca, Punisher jest kompletną historią z satysfakcjonującym zakończeniem, a nie, jak Iron Fist i drugi sezon Daredevila, prologiem do kolejnego serialu. Można się kłócić, na ile serialowi potrzebna była postać Lewisa, którego wątek nie ma większego wpływu na główną fabułę, ale moim zdaniem jego obecność jak najbardziej jest uzasadniona, bo powoduje pewną dyskusję.

w tym akapicie będą trochę spoilery

Porozmawiajmy o polityce. Nie da się ukryć, że tylko po to istnieje Lewis. Otóż Lewis tak bardzo nie radzi sobie z PTSD, że w pewnym momencie staje się terrorystą i aby osiągnąć swoje cele podkłada bomby w miejscach publicznych, jednocześnie cały czas wierząc, że postępuje słusznie i sprawiedliwie. Nawet inni bohaterowie serialu wprost porównują Lewisa do Franka, który przecież też postanowił wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Pojawiają się też głosy usprawiedliwiające, bo przecież Frank nie zabija niewinnych. Kwestia moralności postępowania superbohaterów jest przez takie historie wałkowana często, ale w przypadku Punishera, którego metody są dość radykalne, wydaje się szczególnie istotna i ciekawa, więc dobrze, że serial tak mocno zwraca na to uwagę. Pojawia się też w Punisherze kwestia dostępności broni palnej, i tutaj serial rozpoczyna dyskusję, ale unika zajęcia w niej pozycji. Na początku poznajemy postać O'Connora, rzekomego weterana z Wietnamu, który ma skrajnie prawicowe poglądy, sprowadzające się do „guns = freedom”. Później ta postawa zostaje przez serial wyśmiana, a O'Connor okazuje się kłamcą, który nigdy nie był w Wietnamie. No i dobrze, krytyka prawaczków zawsze jest spoko. Jednak następnie w serialu pojawia się postać senatora o lewicowych poglądach, który chciał ograniczyć dostęp do broni i mówił na ten temat całkiem mądre rzeczy, ale okazało się, że jest tchórzem, który poświęciłby życie niewinnej kobiety aby uratować własne, a później jeszcze okłamał policję, aby na tchórza nie wyjść. Bardzo widać, że poprzez krytykowanie obu postaw twórcy chcieli dogodzić wszystkim widzom, ale wolałbym jednak, żeby pokazali również własne zdanie.

koniec spoilerów

Punisher jest też serialem bardzo dobrym technicznie. Po tej fatalnie pociętej żenadzie z poprzednich seriali, serwowanej widzom za każdym razem, gdy na ekranie pojawiali się źli ninja, miło w końcu obejrzeć ładnie nakręcone i dobrze zmontowane sceny akcji. Jeśli komuś nie przeszkadza duża ilość krwi, bo Punisher jest zdecydowanie najbrutalniejszym serialem Marvela, i to brutalnym w ten nieprzyjemny, naturalistyczny sposób. Co jest dobre, bo buduje klimat serialu i pokazuje, że Frank nie bawi się w litość. Bardzo dobrej stronie wizualnej towarzyszy również świetna muzyka. Zarówno score skomponowany przez Tylera Batesa jak i licencjonowane utwory są fantastyczne i idealnie pasują do serialu. Muzycznie zdecydowanie Punisher jest na poziomie Luke'a Cage'a (w którym muzyka była najlepszym elementem), choć to zupełnie inne klimaty.

Może Punisher powoli się rozkręca, ale jak już chwyci za gardło, to nie puszcza do samego końca. Okazuje się, że Netflix potrafi jeszcze zrobić coś porządnie, jeśli tylko trzyma się z dala od mistyczno-magicznych wątków. Mam nadzieję, że w kolejnych serialach ten poziom się utrzyma, no i oczywiście nie umiem się doczekać drugiego sezonu Punishera.

środa, 22 listopada 2017

Bungou Stray Dogs


Bungou Stray Dogs – Bezpańscy Literaci pisane przez Kafkę Asagiri i rysowane przed Sango Harukawę to manga, która miała ogromny potencjał. Asagiri oparł swoje postaci na klasycznych pisarzach, zrobił z nich młodych ludzi z supermocami i kazał im się bić. Przecież to genialne. Niestety, jest to doskonały przykład mangi, na którą twórcy mieli świetny pomysł, ale nie za bardzo wiedzieli co z nim dalej zrobić, po drodze popełnili mnóstwo błędów i ostatecznie stworzyli dzieło mierne. A szkoda, bo pomysł był naprawdę dobry.

Osadzona w Jokohamie fabuła serii opiera się na przepychankach trzech frakcji: Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, Mafii Portowej, i Gildii. Zbrojna Agencja Detektywistyczna to „ci dobrzy”, i to właśnie do nich należy główny bohater serii, Atsushi Nakajima, zaś Mafia Portowa to „ci źli”, i wśród nich najważniejszy dla fabuły wydaje się Ryuunosuke Akutagawa. W jednej i drugiej grupie jest wielu bohaterów, ale przyznam się, że jestem absolutnym laikiem jeśli chodzi o literaturę japońską - czytałem tylko jedną książkę Murakamiego, który się w tej mandze nie pojawia - i żadnego z tych nazwisk nie kojarzyłem wcześniej. Na szczęście w tomie trzecim na scenę wkracza trzeci gracz, kolejna grupa antagonistów nazywająca siebie Gildią i składająca się z pisarzy zachodnich, a wśród nich Francis Scott Fitzgerald, Howard Philips Lovecraft, Lucy Maud Montgomery, Agata Christie, Dostojewski, Steinbeck, i wielu innych. Kreacje wszystkich tych postaci są - zakładam, że luźno - oparte na charakterach faktycznych pisarzy, a ich supermoce, nazywane tutaj „zdolnościami”, inspirowane ich twórczością, i to jest super. Odkrywanie tutejszych wersji znanych mi pisarzy było chyba najfajniejszym aspektem tej mangi, a dzięki postaciom japońskich literatów, wspomaganym przez posłowia od tłumaczki, dowiedziałem się czegoś więcej o literaturze Kraju Kwitnącej Wiśni, a nowa wiedza to zawsze wartość dodana.

Wszystko to jednak okazuje się niewiele warte, bo sama manga jest słaba. Już na samym poziomie koncepcyjnym dzieją się złe rzeczy, bo zdolności bohaterów są przeróżne: od ciekawych, przez widowiskowe, po totalnie beznadziejne. Dla przykładu: Akiko Yosano, lekarka Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, potrafi całkowicie wyleczyć śmiertelne rany, więc jej kuracja wiąże się z pogłębianiem ran nie śmiertelnych, co jest spoko. Atsushi, główny bohater, zmienia się w tygrysa, co wygląda bardzo cool. Jest też koleś, który jest niewrażliwy na obrażenia zadawane przez bomby w kształcie cytryn, więc do walki wykorzystuje bomby w kształcie cytryn, które konstruuje sobie sam. Takich głupot jest tu więcej, a każda bardziej absurdalna od poprzedniej.

Fabuła serii jest pretekstowa i nieumiejętnie poprowadzona. Wydarzenia dzieją się okropnie wolno, a kolejne rozdziały albo popychają główny wątek do przodu, albo wprowadzają nową postać, ale zrobienie obu tych rzeczy naraz widocznie było dla Kafki Asagiri zbyt skomplikowane, co skutkuje dużą ilością rozdziałów o niczym. Cała historia sprowadza się do tego, że jest sobie Agencja, która robi właściwie nie wiadomo co, i nie lubi się z Mafią, więc się trochę biją. Później dołącza Gildia, która nie lubi się z nikim, więc biją się ze wszystkimi. Tak naprawdę scenariusz służy tutaj tylko jako usprawiedliwienie kolejnych walk, i nawet by mi to nie przeszkadzało, gdyby te walki były dobre. Trudno jest jednak śledzić sekwencję walki, gdy nie wiadomo co się dzieje. W scenach akcji panuje chaos, zarówno w scenariuszu jak i w narracji, czego mandze na akcji skupionej wybaczyć nie można.

Jakby tego było mało, twórcy popełniają najgorszy błąd, jaki można zrobić pisząc fantasy. Najpierw ustalają zasady działania swojego świata, a później bezceremonialnie je łamią. Konkretnie chodzi mi o zdolność Atsushiego, o którym na początku jest wyraźnie powiedziane, że podczas pełni księżyca zmienia się w tygrysa. Później jednak, bez żadnego wytłumaczenia, przemiana zachodzi wedle woli bohatera i nawet nie musi być całkowita, bo najczęściej Atsushi zmienia na tygrysie tylko swoje ręce i nogi. To tak, jakby Superman nagle stwierdził, że kryptonit jest całkiem ok i nie wie czemu wcześniej mu przeszkadzał. Tak się po prostu nie robi, bo przez to czytelnik nie może zaufać kolejnym elementom świata przedstawionego.

Bungou Stray Dogs popełnia również wiele grzechów, za które wielu ludzi nie znosi mangi i anime w ogóle, a najgorszym z nich jest seksualizacja małych dziewczynek. Jest to okropny, ale bynajmniej nie jedyny chory fetysz występujący w tej mandze. Wśród głównych bohaterów pozytywnych jest rodzeństwo tworzące kazirodczy związek, o którym wszystkie inne postaci wiedzą i żadna nie ma z tym problemu, a nawet jest to rozgrywane jako żart. Takie wątki, ukazywane w taki sposób, nie powinny uchodzić za coś normalnego, a w tej mandze ukazywane są jako jak najbardziej zgodne z normą. Bardzo „mangowe”, w pejoratywnym tego określenia znaczeniu, są też projekty postaci i ich wiek. Oczywiście wszyscy muszą być bardzo atrakcyjni, co zostało tu doprowadzone do absurdu, oraz bardzo młodzi. Do tego stopnia, że w pewnym momencie dwudziestodwuletni Osamu Dazai dowiaduje się, że się zestarzał i jego umiejętności bojowe nie są już takie, jak dawniej. To kiedy był u szczytu sił, w podstawówce? Problemem może być również fakt, że wszyscy bohaterowie pozytywni to japońscy pisarze, a wszyscy pisarze niejapońscy są przedstawiani jako czarne charaktery, co można dość nieładnie zinterpretować i chyba lepiej w ogóle się nad tym nie zastanawiać.

Przynajmniej rysunki potrafią być okej. Nie zawsze, bo, jak już pisałem, sceny akcji są strasznie chaotyczne, a przez wymuszoną atrakcyjność wszystkich bohaterów character design jest nudny, ale ogólnie kreska Sango Harukawy jest całkiem miła dla oka, a w scenach, w których nic się nie dzieje, artysta radzi sobie z narracją o wiele lepiej niż w scenach akcji. Jednak Harukawa naprawdę rozwija skrzydła, gdy przychodzi mu rysować nieludzkie istoty. Zdolności niektórych bohaterów wiążą się z kontrolowaniem demonów lub innych potworów, i te wyglądają wręcz fenomenalnie. Może nie wszystkie projekty tych stworów są funkcjonalne i zdarzają się w nich zbędne elementy, ale wszystkie robią wrażenie wizualnie i przyjemnie się na nie patrzy.

Standardowy dla Waneko format i obwoluta sprawiają, że polska edycja Bungou Stray Dogs wygląda po prostu jak kolejna, dobrze wydana manga tego wydawnictwa. Do tego na końcu każdego tomu znajduje się bardzo fajny dodatek w postaci posłowia od tłumaczki, w którym pani Karolina Dwornik wyjaśnia kim naprawdę byli występujący w tomie japońscy pisarze i opowiada o ich dziełach, na których oparte są pojawiające się w mandze supermoce. Jednakże w samej treści mangi pojawiają się nieprzyjemne mankamenty. Przede wszystkim liternictwo jest okropne. Teksty w dymkach często znajdują się blisko krawędzi, zostawiając po drugiej stronie mnóstwo pustej przestrzeni. Wygląda to paskudnie, nieprofesjonalnie, i jakby było robione w pośpiechu, i aż dziwne, że Waneko pozwoliło sobie wypuścić na rynek tak niedopracowany produkt. Mam też pewne zastrzeżenie do tłumaczenia. Dialogi większości postaci brzmią poprawnie, ale jeden z antagonistów mangi posługuje się językiem stylizowanym, a w polskiej edycji ta stylizacja polega na wrzucaniu do zdań odmienionej formy czasownika „być” gdzieś w okolicy orzeczenia, oraz okazyjnym używaniu archaicznych form zaimków osobowych. Strasznie słabo to brzmi, a mówiąca w ten sposób postać wychodzi na dupka (może to i lepiej, bo bez tego ta postać jest w ogóle pozbawiona charakteru).

Bungou Stray Dogs opiera się na świetnym pomyśle, ale nie ma to większego znaczenia, bo jego wartość zgubiła się gdzieś pomiędzy słabym scenariuszem, nierównymi rysunkami, i lichym wydaniem. Osoby bardzo zainteresowane japońską literaturą mogą od biedy sprawdzić, ale czytelnicy mający ochotę na dobrą mangę akcji nie mają tu czego szukać. 

  
Recenzja na podstawie pierwszych pięciu tomów serii. Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Książę Mononoke


Nie każda manga musi być wiekopomnym dziełem mającym wpływ na przyszłych twórców. Pomiędzy takimi pozycjami warto poczytać coś lekkiego, łatwego i przyjemnego, a w roli takiego czytadła idealnie sprawdza się Posępny Mononokean Kiri Wazawy, seria czerpiąca garściami z japońskiego folkloru.

Piętnastoletni Hanae Ashiya został opętany przez demona, przez co nie mógł normalnie uczęszczać na lekcje w liceum. Zdesperowany poprosił o pomoc egzorcystę, Mistrza Mononokeanu, Haruitsukiego Abeno, który zgodził się rozwiązać jego demoniczny problem, ale za wysoką cenę. Ashiya nie miał takich pieniędzy, więc od tamtej pory pracuje dla Abeno aby odpracować dług. Szybko okazuje się, że Ashiya i Abeno są w tym samym wieku i nawet chodzą do tej samej klasy. Powiedziałbym, że w ten sposób zaczyna się fabuła Posępnego Mononokeanu, ale tak na dobrą sprawę ta manga nie ma fabuły. Chłopcy po prostu przeżywają różne przygody w ramach pracy egzorcystów, ale, poza spłatą długu, nie łączą się one w jakiś główny wątek i zamiast wynikać jedna z drugiej po prostu następują po sobie. Co prawda Abeno ma jakąś tajemniczą, mroczną przeszłość, z której rzekomo wynika jego tytułowa posępność, ale ten wątek pojawia się rzadko i, przynajmniej w pierwszych czterech tomach, nie ma wpływu na wydarzenia z teraźniejszości. Zresztą, pomimo tytułu, mrok w ogóle nie jest domeną Posępnego Mononokeanu, bo jest to manga bardzo lekkostrawna i feelgoodowa, i właśnie w tym tkwi jej siła. Przygody chłopców są ciekawe, ale pozbawione poważnych zagrożeń, co czyni lekturę odstresowującą i niezwykle przyjemną. Taki mangowy odpowiednik wizyty w spa.

Zdecydowanie najciekawszym elementem Posępnego Mononokeanu jest świat przedstawiony. Egzystujące obok siebie świat ludzi i zaświaty, z których pochodzą demony, przypominają Spirited Away studia Ghibli i The Boy and the Beast studia Chizu. Zaświaty są niemal identyczne jak świat bestii z filmu Hosody, a rysowane przez Wazawę demony bez problemu odnalazłyby się w dziele Miyazakiego. W ogóle demony z tej mandze są super, zarówno wizualnie jak i fabularnie, więc wielbiciele japońskiego folkloru znajdą tu dużo dobrego. Oczywiście jest tu obowiązkowy lisi demon, ale znajdą się też stwory o wiele ciekawsze, jak np. demon, którego twarz nie jest zdolna do wyrażania emocji, więc w tym celu zakłada maski przedstawiające różne grymasy. Poznawanie kolejnych takich stworów daje mnóstwo zabawy i samo to powinno być wystarczającym powodem do czytania tej mangi.

Jednak z pewnością nie jedynym, bo również strona wizualna Posępnego Mononokeanu jest świetna. Rysunki Kiri Wazawy są prześliczne i bardzo wyraziste, do tego trochę ostre i kanciaste, co dodaje im charakteru i trochę kojarzy się z wczesną kreską Tite Kubo. Taki styl może się również kojarzyć z komiksami internetowymi i nie bez powodu, bo w Japonii kolejne rozdziały Posępnego Mononokeanu publikowane są w magazynie internetowym Gangan Online. Bardzo podoba mi się również narracja. Niespieszna, pozwalająca wybrzmieć poszczególnym scenom. Może nie ma w niej fajerwerków i niesamowicie oryginalnych sekwencji, ale widać, że autorka wie jak opowiadać swoją historię w formie komiksu, więc bardzo dobrze się to czyta. Na plus są również kolorowe obwoluty i kolorowe ilustracje pojawiające się na początku każdego tomiku, które są po prostu przepiękne i aż chciałoby się, żeby cała manga była w kolorze.

Niestety, w beczce miodu musi być łyżka dziegciu. Otóż Posępny Mononokean rzekomo jest komedią, ale nie jest zbyt zabawny. Ma kilka niezłych żartów i można się uśmiechnąć podczas lektury, ale do poziomu humoru One-Punch Mana czy Kulinarnych Pojedynków zdecydowanie tej mandze daleko, i raczej nie polecałbym jej ze względu na walory komediowe.

W Polsce Posępny Mononokean wydało wydawnictwo Waneko, i odwaliło kawał dobrej roboty, więc nie mam się do czego przyczepić. Tomiki mają standardowy dla Waneko format, a w treści nie rzuciły mi się w oczy żadne literówki ani błędy, i nawet tłumaczenie brzmi naturalnie i nie straszy pseudomłodzieżowym językiem. Do tego w każdym tomiku na początku znajduje się kolorowa ilustracja, a na końcu posłowie od autorki.

Posępny Mononokean nie jest pozycją obowiązkową i nic nie stracicie nie czytając go. Jest jednak serią niezwykle przyjemną i niemal pozbawioną wad, co czyni go idealną lekturą podczas leniwego popołudnia lub podróży komunikacją miejską. Polecam dać mu szansę w przerwie od czytania ciekawszych komiksów, bo to naprawdę świetne czytadło. 


Recenzja na podstawie pierwszych czterech tomów serii. Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

środa, 8 listopada 2017

Pomarańczowe dramaty


Nie znam się na mangach typu shoujo. Do tej pory nie czytałem żadnej, więc do omawianego dzisiaj Orange autorstwa Ichigo Takano podchodzę z pozycji laika. Może dlatego podchodzę do tej pozycji mniej entuzjastycznie niż większość czytelników. W internecie dominują skrajnie pozytywne opinie o Orange, a moja również będzie pozytywna, ale umiarkowanie. Manga jest po prostu okej.

spoiler warning

Bohaterami mangi jest sześcioro dość stereotypowych licealistów. Pierwsze skrzypce gra nieśmiała Naho, a jej przyjaciele to sportowiec Suwa, nerd Hagita, wesoła Azu, i chłopięca Takako. Do tej piątki pierwszego dnia drugiej klasy dołącza Kakeru i to wokół niego kręci się fabuła. Otóż pierwszego dnia szkoły Naho otrzymuje list od siebie samej z oddalonej o dziesięć lat przyszłości, mówiący, że Kakeru zginie, i podpowiadający jak temu zapobiec. Oczywiście Naho zakochuje się w Kakeru, z wzajemnością. W Naho zakochany jest również Suwa, a czytelnik wie, że w przyszłości, w której Kakeru nie żyje, Naho i Suwa są małżeństwem. Właśnie ten trójkąt miłosny stanowi tutaj pierwszy plan, spychając trochę na plan dalszy pozostałą trójkę. Dzięki temu nie jest problemem, że Hagita, Azu, i Takako to jednowymiarowe, chodzące stereotypy, bo jako tło sprawdzają się nieźle. Niestety Naho, bohaterka, z perspektywy której obserwujemy historię, zawodzi, bo jest równie jednowymiarowa co tamta trójka, ma dwie cechy charakteru na krzyż, i jest po prostu nieciekawa. Zdecydowanie najciekawszymi bohaterami Orange są Kakeru i Suwa. Kakeru, bo to jego historia i on, dzięki pomocy przyjaciół, przechodzi największą przemianę, a Suwa, bo jest przesympatyczny i dowiadujemy się o nim trochę więcej, gdyż został mu poświęcony cały dodatkowy tomik (za chwilę o tym, czemu ten tomik był niepotrzebny, ale nie uprzedzajmy faktów).

Fabuła serii polega na ratowaniu Kakeru od, jak się z czasem okazuje, samobójstwa. Aby odwieść go od tego pomysłu przyjaciele muszą „uratować jego serce”. Yup, jest dość ckliwie, ale mimo tego całkiem strawnie. Bohaterowie, pomimo operowania stereotypami, są przekonującymi nastolatkami z przekonującymi problemami, a w fabule wyraźnie widać konsekwencje ich decyzji, dzięki czemu nieźle się to czyta. Co prawda Naho jest strasznie irytująca i gdyby nie jej niezdecydowanie fabuła mogłaby się zamknąć w dwóch tomach zamiast pięciu, ale to jej niezdecydowanie jest wpisane w jej charakter i trzeba to jakoś przełknąć. Pomimo tego fabuła jest okej. Prawdziwym problemem są sceny ukazujące przyszłość. Oprócz ratowania Kakeru czytelnik obserwuje też całą grupę przyjaciół w przyszłości, w której Kakeru już nie ma, i ten wątek jest kompletnie po nic. A właściwie służy dwóm celom, ale oba są w tej mandze kompletnie niepotrzebne. Pierwszy, to ukazanie żalu jaki wszyscy czują po śmierci Kakeru. Dokładnie to samo mówi list Naho i, czego dowiadujemy się później, listy, które dostali od siebie pozostali bohaterowie. Drugi, to pokazanie sposobu, w jaki przyjaciele wysłali listy do siebie z przeszłości, który jest tak bezdennie idiotyczny, że o wiele lepiej byłoby zostawić ten motyw podróży w czasie niedopowiedzianym. Skoro już i tak spoileruję, to wam powiem co to było. Otóż bohaterowie wsadzili listy do słoja, słój wrzucili do oceanu, w jakiś sposób dopłynął on do Trójkąta Bermudzkiego, w którym podobno jest czarna dziura, i poprzez wpadnięcie do czarnej dziury przeniósł się w przeszłość o dziesięć lat. A w przeszłości ktoś jeszcze musiał znaleźć te listy i do nich wysłać. Tak, to się wydarzyło. Główny wątek jest całkiem przyjemny, ale mandze naprawdę wyszłoby na zdrowie wycięcie całej tej przyszłości. Również ostatni, dodatkowy tom można by wywalić. Cały tomik jest poświęcony Suwie, i może trochę rozwija tę postać, ale nie wnosi nic do głównej fabuły, nie służy nawet jako epilog i jest po prostu kolejnym kawałkiem tej niedobrej przyszłości, w której Kakeru umarł. Nie widzę sensu rozbudowywania tej linii czasowej, podczas gdy cała seria skupia się na stworzeniu lepszej przyszłości. Historia ratowania Kakeru jest okej, ale spokojnie można by wyciąć z mangi wszystkie dłużyzny i skrócić ją o dwa, może nawet trzy tomy.

Niemniej jednak to właśnie fabuła jest tą mocniejszą stroną Orange, bo szata graficzna jest przeciętna, w porywach do taka sobie. Stylistycznie rysunki Ichigo Takano to sto procent mangi w mandze. Wyobraźcie sobie „mangowy” rysunek. Tak właśnie wygląda ta seria. Do tego zdarza się, że rysunki są trochę brzydkie. Nie jakoś bardzo, ale tak trochę, takie 4+/10. Narracja również nie robi wrażenia. Jest poprawna, ale nic ponadto. Za to muszę pochwalić prześliczne ilustracje na obwolutach, stworzone za pomocą kolorowego atramentu i akrylowego gwaszu, które wyglądają po prostu fenomenalnie.

Za polskie wydanie Orange odpowiedzialne jest wydawnictwo Waneko, i jest to wydanie odpowiadające treści mangi. Poprawne. Format to Wanekowy standard, tomiki są, standardowo, w obwolutach, a w treści zdarzają się literówki, jak np. napisanie „Takeru” zamiast „Kakeru”, ale nie są to jakieś wielkie błędy utrudniające lekturę. Ot, kolejna manga od Waneko. W tomikach oprócz Orange są również dodatki. W pierwszych pięciu są pojedyncze rozdziały dodatkowej historyjki zatytułowanej Zakochany Astronauta, będącej bardziej beztroską od Orange shoujo, a we wszystkich tomikach oprócz czwartego znajdują się mniej lub bardziej ciekawe posłowia od autorki w formie komiksowej lub pisanej.

Nie rozumiem, czemu Orange jest tak popularne i dobrze oceniane. To dobry dramat o nastolatkach, ale jest w nim trochę niepotrzebnych wątków, a rysunki mogłyby być lepsze. Polecam tę mangę, szczególnie osobom zainteresowanym tego typu historiami, ale nie spodziewajcie się niczego genialnego. Orange jest po prostu w porządku, tylko tyle i aż tyle. 
 

Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.