piątek, 31 sierpnia 2018

Pieśń Otchłani, czyli Oblivion Song


Dziesięć lat temu, w centrum Filadelfii pojawił się fragment innego wymiaru zamieszkanego przez niebezpieczne stwory – w katastrofie zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi. Nathan Cole udaje się do tego miejsca, zwanego Oblivionem, aby ratować ocalałych i, być może, zrealizować inne, mniej szlachetne cele. Tak rysuje się fabuła Oblivion Song, nowej serii Roberta Kirkmana, rysowanej przez włoskiego artystę - Lorenzo De Feliciego.

W swoim nowym komiksie Kirkman znowu zrobił to, co potrafi najlepiej. Fantastyczne dekoracje są tu jedynie tłem dla osobistych dramatów bohaterów, zupełnie jak np. w The Walking Dead i to wciąż się sprawdza. Postaci są ciekawe i wielowymiarowe, łączą je skomplikowane relacje, a śledzenie ich losów naprawdę angażuje czytelnika. Oblivion Song to kolejna telenowela Kirkmana, która prawdopodobnie będzie się ciągnęła przez wiele dziesiątek zeszytów. Ten scenarzysta nie schodzi poniżej pewnego poziomu, jego komiksy zawsze są co najmniej dobre i takie jest też Oblivion Song, więc niech trwa; ten pierwszy tom zapowiada naprawdę przyjemną serię.

Rysunki De Feliciego niestety nie są tak dobre, jak scenariusz Kirkmana. Artysta wspaniale przedstawia świat Oblivionu. Miasto porośnięte mackopodobnymi roślinami i zamieszkujące je zmutowane stwory wyglądają świetnie, ale przy ludzkich postaciach – wokół których kręci się cały komiks – Włoch trochę się wykłada. Największym problemem są niezdarzające się często, ale dość rażące błędy anatomiczne, jakby rysownik na chwilę zapomniał jak wygląda człowiek. Poza tym, tak czysto estetycznie, rysowani przez De Feliciego ludzie mi się po prostu nie podobają, są brzydcy, choć to oczywiście bardzo subiektywne, z pewnością znajdą się entuzjaści tej kreski.

Oblivion Song jest przyzwoitym komiksem, ale nie jest żadnym objawieniem. Jeśli ktoś lubi Kirkmana, to polubi też jego nową serię. Jeśli ktoś Kirkmana nie zna, to warto poznać, a jego nowa seria może być bardzo dobrym punktem wejścia w dorobek tego scenarzysty. Nie jest to jednak pozycja, którą przeczytać trzeba, osoby niezainteresowane tym tytułem mogą go z czystym sumieniem pominąć.

środa, 1 sierpnia 2018

Obudźcie mnie, jak będzie po wszystkim, czyli Giant Days, tom 2


W drugim tomie Giant Days życie głównych bohaterek, Susan, Esther i Daisy, toczy się dalej. Dziewczyny znowu pakują się w kłopoty i znowu mają problemy natury przeróżnej - od sercowych, po te związane z nauką. Tylko tyle i aż tyle.

Fabuła pisana przez Johna Allisona utrzymuje konstrukcję znaną nam już z tomu pierwszego - nie ma tu jakiejś większej historii; wydarzenia ze studenckiego życia bohaterek po prostu się dzieją i wciąż bardzo dobrze się to czyta. To czysta życióweczka klimatem trochę przypominająca, pozwolę sobie powiedzieć, Anię z Zielonego Wzgórza - w życiach Esther, Daisy i Susan czasem dzieją się mało przyjemne rzeczy, ale mimo tego atmosfera komiksu cały czas jest lekka i ciepła. Może dlatego, że perypetie dziewczyn są tak prawdziwe, że trafiają prosto w serduszko, nawet jeśli ktoś nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji. Giant Days wciąż jest również komiksem bardzo zabawnym, humor Allisona jest giętki i pozbawiony ostrych krawędzi, pasujący do klimatu serii.

Z czterech zeszytów składających się na ten tom dwa narysowała Lissa Treima - rysowniczka z tomu poprzedniego. Jej prace trzymają poziom, wciąż są śliczne. Niestety, za rysunki w kolejnych dwóch zeszytach odpowiedzialna jest Max Sarin i jest to wyraźny regres. Nie zrozumcie mnie źle, jej kreska jest przyjemna dla oka, ale wypada blado w porównaniu z kreską jej poprzedniczki, jest bardziej płaska i mniej ciekawa. Kolory na rysunki obu pań nałożyła, znana nam już z tomu pierwszego, Whitney Cogar, która, podobnie jak Lissa Treiman, utrzymuje wysoki poziom.

Pierwszy tom Giant Days był bardzo dobrym komiksem i taki jest też tom drugi. Seria trzyma poziom, przygody Daisy, Susan i Esther wciąż bawią, a obrazujące je rysunki wciąż cieszą oko, nawet pomimo niefortunnej zmiany rysowniczki. Czytajcie Giant Days, bo to chyba najlepsza komiksowa obyczajówka na rynku.

piątek, 20 lipca 2018

Czołg Dziewczyna, tom 2


Drugi tom Tank Girl jest dokładnie taki, jaki powinien być sequel: większy (może nie objętościowo większy, ale więcej się dzieje), lepszy i bardziej złodupny. Kolejne odcinki komiksu Hewletta i Martina, zebrane w wydaniu zbiorczym, rzucają tytułową bohaterkę w nowe rejony świata, prezentują jeszcze bardziej absurdalny i sprośny humor, i wprowadzają do serii zupełną nowość - kolor!

W drugim tomie akcja Tank Girl toczy się nie tylko w znanej już czytelnikom Australii, ale też na rodzimym gruncie twórców serii - w Anglii. Pozwoliło to autorom na pisanie żartów jeszcze bardziej nawiązujących do angielskiej popkultury, ale też bardziej osobistych. Z drugim tomem humor stał się w tej serii jeszcze lepszy, a równocześnie opowiadane w kolejnych odcinkach historie stały się jeszcze bardziej pozbawione sensu. To dobrze, odrzucenie jakichkolwiek ram narracyjnych idealnie pasuje do punkowej konwencji. W Tank Girl dzieją się rzeczy i mają miejsce wydarzenia, i czytelnik musi po prostu je przyjąć, choć jakiekolwiek próby ich zrozumienia są skazane na porażkę. W drugim tomie również o wiele częściej burzona jest czwarta ściana, sami autorzy często występują w rolach bohaterów i jest tu wiele bardziej odważnych niż w tomie pierwszym scen. Można tu odnaleźć wszystko, o czym mógłby zamarzyć każdy młody czytelnik komiksów: cycki, penisy, brutalną przemoc i kreatywne wulgaryzmy. Gdyby popularny obecnie Deadpool nie był ograniczany przez kontrolujące każdy jego ruch wielkie wydawnictwo, to może mógłby być choć trochę tak dobry, jak Tank Girl.

Rysunki Hewletta wciąż są prześliczne i zalane niedorzeczną ilością szczegółów, a ponadto znajdują nowe życie w kolorach - brudnych i trochę wyblakłych, oryginalnych kolorach z początku lat dziewięćdziesiątych. Dodaje to komiksowi jeszcze więcej klimatu, dzięki temu jest on jeszcze bardziej najntisowy, i bardzo dobrze. Drugi tom Tank Girl to dla czytelników istna wycieczka do przeszłości. Niestety, pokolorowane jest tylko mniej więcej pół tomu, ale dobre i to.

Wielbiciele pierwszego tomu znajdą w kontynuacji jeszcze więcej dobrego, ale jeśli do kogoś ten punkowy klimat nie trafiał, to jeszcze więcej tego samego go raczej nie przekona. Za to dla nowych czytelników tom drugi jest równie dobrym punktem wejścia do tej serii, co tom pierwszy; zrozumieją równie niewiele i będą się bawić równie dobrze. Tank Girl to komiksowy ekwiwalent jazdy na kwasie, polecam.

sobota, 26 maja 2018

Więcej, lepiej, bardziej złodupnie, czyli My Hero Academia, tom 2


Izuku Midoriya kontynuuje swoją edukację w prestiżowej szkole dla superbohaterów, w której stają przed nim coraz trudniejsze wyzwania. Czy niepotrafiący kontrolować swoich mocy nastolatek zdoła sobie z nimi poradzić? Po świetnym pierwszym tomie, seria My Hero Academia autorstwa Koheia Horikoshiego staje się jeszcze lepsza w albumie drugim; stawka znajduje się wyżej, wszystkiego jest więcej, a akcja jest jeszcze bardziej widowiskowa.

W drugiej odsłonie HeroAca dzieją się trzy ważne rzeczy. Od samego początku podkreślany jest konflikt głównego bohatera, Midoriyi, z jego odwiecznym rywalem - Katsukim Bakugo. Midoriya podziwia Bakugo i chciałby być taki jak on, z kolei Bakugo otwarcie gardzi Midoriyą i patrzy na niego z góry. Jest to ciekawy punkt wyjścia, bo oczywiście ta relacja jest oparta na schemacie znanym wielbicielom shonenów już z Dragon Balla, i jeśli Midoriya jest Goku, to Bakugo jest Vegetą, więc wszyscy wiemy, że prędzej czy później chłopcy się ze sobą zaprzyjaźnią. Patrząc na obecny stan ich znajomości bardzo chcę zobaczyć, w jaki sposób autor do tego doprowadzi.

W drugim tomie również przedstawione zostało więcej postaci drugoplanowych, z których większość jest bardzo ciekawa. Znajduje się tu niestety jeden comic relief określany przez autora jako „zboczuch” i wszystkie jego żarty są oparte na molestowaniu, ale japońskie komiksy dla młodzieży chyba nigdy nie pozbędą się takich motywów i trzeba to jakoś przełknąć. Reszta bohaterów z drugiego planu jest naprawdę bardzo fajna, Horikoshi wymyśla dla nich bardzo kreatywne supermoce, a o tym jak świetne są projekty postaci tego autora, pisałem już w recenzjipoprzedniego tomu.

Wreszcie, w drugim tomie pojawiają się czarne charaktery. Niestety zabrakło miejsca i czasu aby zagłębić się w ich psychikę, ale w tych kilku scenach akcji zdążyli pokazać, że naprawdę stanowią zagrożenie, a projekty tych postaci, znów, są po prostu zajebiste, więc zdecydowanie są to antagoniści z potencjałem. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach nie zostanie on zaprzepaszczony, ale jak na razie HeroAca jest bardzo dobrą mangą, więc jestem dobrej myśli.

Drugi tom My Hero Academia jest pod każdym względem lepszy od pierwszego i coś czuję, że (przynajmniej na razie) tendencja zwyżkowa się utrzyma. Jeśli ktoś lubi japońskie komiksy akcji dla młodzieży, to tę serię czytać wręcz powinien, bo to chyba najlepsza manga tego typu ostatnich lat; a jeśli ktoś nie lubi mang tego typu, to też mógłby dać szansę, chociażby dla świetnych rysunków. HeroAca jest dobre, czytajcie HeroAca.


Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko

piątek, 18 maja 2018

Królowe Dramy, czyli Giant Days, tom 1


Giant Days to komiks niepozorny. Spin-off jakiegoś komiksu internetowego, opowiadający o codziennym życiu trzech młodych dziewczyn na studiach. Ot, życiówka, z którą w żaden sposób nie mogę się utożsamiać. Jednak Giant Days to jeden z najlepszych komiksów, jakie ostatnio czytałem.

Esther, Susan i Daisy niedawno zaczęły studia w Londynie. Pomimo wielu dzielących je różnic dziewczęta przyjaźnią się; są jak trzej muszkieterowie, same naprzeciw licznych dramatów studenckiego życia. Na tych właśnie dramatach skupia się Giant Days; bohaterki zmagają się z seksizmem, imprezami, przeziębieniem itd. Jak mówiłem - życiówka, i czyta się ją świetnie. Przede wszystkim dlatego, że odpowiedzialny za scenariusz John Allison napisał tak wiarygodne, ciekawe postaci. Susan, Daisy i Esther żyją na kartach komiksu, a ich życie po prostu chce się śledzić, chce się im kibicować, bo już od pierwszej strony zyskują sobie sympatię czytelnika, a towarzyszący im drugi plan żadną miarą nie jest gorszy, tam również znajdą się interesujące postaci, które łączą przeróżne relacje z głównymi bohaterkami komiksu. Choć te postaci nie uczestniczą w żadnej większej fabule - czytelnik po prostu obserwuje ich perypetie na studiach - Giant Days czyta się jednym tchem. Ogromna w tym zasługa konstrukcji opowieści. Giant Days jest spin-offem komiksu internetowego Scary Go Round, samo również na początku było publikowane w internecie, więc jest skonstruowane jak komiks internetowy: każda strona kończy się jakąś puentą, często jakimś żartem. Dzięki temu każda strona jest satysfakcjonująca i wzbudza chęć przeczytania jeszcze jednej, i tak aż dotrze się do końca. Muszę też wspomnieć o humorze Allisona, bo Giant Days jest komiksem bardzo śmiesznym. Zarówno żarty wizualne, jak i dialogi działają tutaj świetnie, podczas lektury wiele razy zdarzyło mi się głośno zaśmiać, a to nie zdarza się często.

Rysunki Lissy Treiman pokolorowane przez Whitney Cogar są przeurocze. Kreska Treiman jest bardzo cartoonowa, przypomina styl, w jakim Allison rysuje swoje Scary Go Round, ale jest wyraźnie ładniejsza, bo Treiman jest po prostu lepszą rysowniczką. Jej rysunki są ładne, dynamiczne, pokazują akcję z ciekawych perspektyw, a mimika jej postaci jest bardzo ekspresyjna, niemalże mangowa. Pastelowe kolory Whitney Cogar jeszcze dodają tym rysunkom uroku, a efektem współpracy obu pań jest komiks prześliczny, który ogląda się i czyta z wielką przyjemnością.

Giant Days wydawało mi się komiksem niepozornym, ale miło się zaskoczyłem i strasznie się z tego cieszę. Przygody Daisy, Esther i Susan na studiach są przezabawne i bardzo ciepłe, trafiają prosto w serduszko i wywołują takie ciepłe uczucie podczas lektury, podnoszą na duchu. Czytajcie Giant Days, bo bardzo warto.

wtorek, 8 maja 2018

Gdyby Hellboy był wikingiem, czyli Head Lopper & Wyspa albo Plaga Bestii


Nie wiem, jak wy, ale ja czytam dużo komiksów, a czytając dużo komiksów, czytam dużo średnich komiksów. Niesamowicie więc cieszy mnie wyłowienie z tego morza przeciętności perełki, jaką jest Head Lopper & Wyspa albo Plaga Bestii. Ta czteroczęściowa miniseria autorstwa Andrew MacLeana, oryginalnie opublikowana przez Image Comics, to arcydzieło, które przypomniało mi, dlaczego w ogóle pokochałem historie obrazkowe. Tak, Head Lopper jest tak dobry.

Dekapitator Norgal, bohater przez duże „B”, wszędzie chodzący ze swym wiernym mieczem i odciętą, ale niezwykle rozgadaną głową wiedźmy Agathy, przybywa na dręczoną przez plagę bestii wyspę Barry. Niemal natychmiast zostaje wynajęty przez królową do wyeliminowania jej źródła - Czarownika z Czarnego Bagniska - czego w mig się podejmuje. Fabularnie Head Lopper to pełne klisz i absolutnie sztampowe, ale doprowadzone do perfekcji fantasy. MacLean czerpie garściami od największych przedstawicieli gatunku - odnajdą się u fani zarówno Conana, jak i Gry o Tron - i żongluje tymi schematami ze zręcznością cyrkowca. Znajdziecie tu wszystko, czego oczekujecie od fantasy: wielkiego protagonistę rozwiązującego problemy mieczem, skrzywdzone dziecko żądne zemsty, dworskie intrygi. MacLean użył dobrze znanych i wielokrotnie używanych składników, a mimo to udało mu się stworzyć coś zaskakująco świeżego. Pomimo tego, że wszystko to już gdzieś widzieliśmy, przyjemność płynąca z lektury Head Loppera jest ogromna; cały czas ma się ochotę na więcej, chce się poznawać ten świat i losy przemierzających go bohaterów. MacLean osiągnął to poprzez wartką akcję i lekki humor - dostarczany głównie przez będącą genialnym comic reliefem Agathę - które zawarł w świetnie skonstruowanej opowieści, w której dzieje się o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

Największym jednak atutem Head Loppera są genialne rysunki. Kreska MacLeana przypomina nieślubne dziecko Adventure Time i Hellboya; rysunki są raczej proste - jak w kreskówce Pendletona Warda - ale też często mają gęstą, mroczną, niezwykłą atmosferę rodem z komiksów Mike'a Mignoli. Uroku dodają im kolory nakładane głównie przez Mike'a Spicera. Pojawiają się tu również inni koloryści, w tym sam MacLean, ale nie ma to większego znaczenia, bo wszyscy trzymają się tego samego stylu: pastelowe, płaskie barwy i okazjonalnie dużo czerni, na podobieństwo Mignoli. Jest to bardzo dobry sposób nakładania kolorów, bo komiks jest śliczny. Jednak jeszcze ważniejszy od walorów estetycznych jest sposób, w jaki autor rozmieszcza te rysunki na stronach. Narracja w Head Lopperze to komiksowa poezja z najwyższej półki, MacLean z wirtuozerią godną największych mistrzów tego medium prowadzi wzrok czytelnika po stronie, nigdzie się nie spieszy, pozwala odpowiednio wybrzmieć każdej scenie. Najlepszymi momentami Head Loppera zdecydowanie są sceny akcji, w których MacLean wspina się na wyżyny swoich umiejętności i za pomocą statycznych obrazów przedstawia ruch w fenomenalny sposób; poświęca tym sekwencjom więcej miejsca, więcej kadrów, dzięki czemu dokładniej przedstawia, w jaki sposób poruszają się bohaterowie. Daje to świetny efekt, szczególnie w porównaniu z innymi amerykańskimi komiksami, które często strasznie się spieszą i nie pozwalają sobie na zużywanie tak dużej ilości kadrów na pojedyncze sceny.

W polskim wydaniu, za które odpowiedzialne jest wydawnictwo Non Stop Comics, znalazłem ze dwie literówki, ale to drobnostki, takie jak napisanie np. „Agata” bez „h”, więc nie są warte uwagi. Warte uwagi są natomiast zamieszczone w tomie dodatki, bo jest ich dużo i są dobre. Oprócz właściwego komiksu Head Lopper & Wyspa albo Plaga Bestii zawiera standardową galerię okładek, ale też szkicownik MacLeana i - co chyba najciekawsze - bogatą galerię fanartów stworzonych przez przeróżnych świetnych artystów, w tym samego Mike'a Mignolę.

Jeśli jeszcze nie czytaliście Head Loppera, to powinniście nadrobić tę zaległość jak najszybciej, bo jest to komiks perfekcyjny, a Andrew MacLean to komiksowy geniusz, którego nazwisko powinno być wymieniane jednym tchem obok Jacka Kirby'ego, Alana Moore'a, czy Mike'a Mignoli.

wtorek, 24 kwietnia 2018

The Promised Neverland, tom 1


The Promised Neverland to mangowy horror skierowany do młodszego odbiorcy, publikowany oryginalnie w magazynie Shonen Jump, a w kraju nad Wisłą przez wydawnictwo Waneko. Niełatwo jest zrobić horror dla dzieciaków, bo ten gatunek wymaga jednak poruszania tematów i pokazywania rzeczy, które niekoniecznie się do pokazywania dzieciom nadają; lecz duet Kaiu Shirai (scenariusz) i Posuka Demizu (rysunki) wybrnął z tego całkiem nieźle, tworząc komiks może nie wybitny, ale całkiem przyzwoity.

Troje jedenastolatków wiedzie sobie beztroskie życie w sierocińcu. Jednak czy na pewno beztroskie? I czy na pewno jest to sierociniec? Gówno bardzo szybko wpada w wiatrak i młodzi bohaterowie dowiadują się, że tak naprawdę żyją na farmie i są hodowani aby niechybnie stać się pokarmem dla demonów. Oczywiście natychmiast postanawiają uciec i spędzić resztę życia jako niepożarci przez nikogo zbiegowie, ale nie będzie to dla nich łatwe zadanie. Tak rysuje się fabuła pierwszego tomu The Promised Neverland i jest całkiem niezła, jednak mam do niej kilka zastrzeżeń. Podoba mi się jak bardzo tajemnicza jest ta historia, scenariusz wydaje się mieć wiele asów w rękawie, ale te informacje, które czytelnik dostaje na początku, są dostarczone w raczej mierny sposób: w postaci nachalnej ekspozycji i nienaturalnych dialogów. Problematyczni są również bohaterowie, bo te rzekomo jedenastoletnie dzieci zachowują się, jakby były sporo starsze. Pisanie małych dorosłych jest częstym problemem scenarzystów, którzy nie potrafią stworzyć wiarygodnej postaci dziecięcej; lecz w tym przypadku wystarczyłoby zrobić z bohaterów trochę starszych nastolatków i wszystko byłoby okej. Niestety tak nie jest, a nad wyraz rozwinięte dzieci w rolach głównych trochę zgrzytają. Jednak, pomimo tych wad, mangę całkiem nieźle się czyta. Dalej w fabule dzieją się rzeczy, których nie będę tu spoilował, więc powiem tylko, że są interesujące i ja na przykład w pewnym momencie przestałem kibicować głównym bohaterom. Ciekawy wydaje się też świat przedstawiony, o którym czytelnik dostaje zaledwie skrawki informacji pobudzające apetyt na więcej. Jak już pisałem, ta manga wydaje się mieć jeszcze wiele asów w rękawie; mam tylko nadzieję, że czar nie pryśnie wraz z wyjawianiem kolejnych tajemnic i świat The Promised Neverland naprawdę jest tak ciekawy, jak się wydaje.

Kreska Posuki Demizu jest bardzo nierówna. Postaci ludzkie są po prostu brzydkie, jakieś takie krzywe, z anatomią dzieją się tu złe rzeczy, a tła w większości przypadków są strasznie nudne. Ogólnie manga nie wygląda najlepiej, dopóki nie pojawią się demony, ale jak już się pojawią to nagle te rysunki stają się bardzo ładne. Zarówno demony, jak i demoniczna część świata przedstawionego wyglądają świetnie: są paskudne, obmierzłe i bardzo niepokojące. Straszna tylko szkoda, że w pierwszym tomie serii jest ich tak mało, bo pojawiają się dosłownie na chwilę. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach autorzy będą bardziej eksponować te horrorowe motywy zamiast skupiać się na dzieciach w nie-sierocińcu.

Taki właśnie jest pierwszy tom The Promised Neverland; sprawia wrażenie, że kolejne tomy mogą być naprawdę dobre. A sam w sobie jest całkiem okej, jednak niczego nie urywa. Ot, znośna młodzieżówka, niepozbawiona wad, ale też czyta się ją raczej bezboleśnie. Jeśli ktoś bardzo potrzebuje horroru dla młodszego czytelnika, to chyba nie znajdzie wielu alternatyw, więc warto sprawdzić, lecz osoby niezainteresowane tym tytułem mogą spokojnie przejść obok niego obojętnie; nie jest to nic ponad zwykłe czytadło.


Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Czołg Dziewczyna, tom 1



Tank Girl jaka jest, każdy widzi. Chleje, śmierdzi i jeździ czołgiem. Taka właśnie Tank Girl jest tytułową bohaterką klasycznego, brytyjskiego komiksu stworzonego przez Jamiego Hewletta i Alana Martina, i oryginalnie publikowanego w magazynie Deadline. W ubiegłym roku, za sprawą wydawnictwa Non Stop Comics również polscy czytelnicy doczekali się rodzimego wydania Tank Girl. Sam wcześniej zupełnie nic nie wiedziałem o tej postaci i jej przygodach, więc podchodzę do tego komiksu z pozycji nowego czytelnika, bez sentymentu czy różowych okularów nostalgii, jednak muszę wam powiedzieć, że Tank Girl przetrwała próbę czasu i wciąż kopie tyłki.

Pierwszy tom Tank Girl to zbiór piętnastu krótkich odcinków pierwotnie opublikowanych w Deadline'ie. Akcja komiksu dzieje się w postapokaliptycznej Australii, i choć z początku nie ma w nim zbyt wiele fabuły, to z czasem wyłania się jakiś kręgosłup potencjalnego głównego wątku. Jednak nie o fabułę tu chodzi, a o klimat, o cudowny w swojej beznadziejności humor, o absolutną wolność, jaką można poczuć tylko w komiksie undergroundowym. Tank Girl jest absurdalna i surrealistyczna, pełna odniesień do popkultury*, bardzo wulgarna, i w tym wszystkim wspaniała, mocno punkowa. I właśnie trochę tak jak muzykę punkową powinno się traktować ten komiks, bo to nieskładny bałagan pełen emocji, i to jest super.

Scenariusze Hewlett i Martin tworzyli wspólnie, ale już za ilustracje odpowiedzialny jest wyłącznie Hewlett, i te są bardzo dobre, więc jeśli kogoś nie przekonuje idiotyczna fabuła i żarty o siusiakach (nie wiem, jak kogoś może to nie przekonywać, ale są tacy ludzie), to warto się zainteresować Tank Girl chociażby dla rysunków. Pierwszy tom jest w całości czarno-biały, a kreska Hewletta jest śliczna – pomimo rysowania często niezbyt ślicznych rzeczy – i nieprawdopodobnie szczegółowa. Serio, na tych rysunkach tyle się dzieje, że czasami może to przytłoczyć, ale o to chodzi, ma to swój urok. Warto też wspomnieć, że Jamie Hewlett jest artystą stojącym za projektem muzycznym Gorillaz, co może zainteresować bardziej przypadkowych czytelników.

Tank Girl zdecydowanie nie jest komiksem dla wszystkich, ale osoby sympatyzujące z punkową ideologią lub znajdujące uciechę w rynsztokowym humorze odnajdą się tu jak ryba w wodzie. Mi komiks bardzo przypadł do gustu; mam nadzieję, że kolejne tomy będą co najmniej równie dobre.

*wiele z nich jest wytłumaczonych w przypisach na ostatniej stronie

środa, 21 marca 2018

Zanim spali nas świt, czyli Głębia, tom 2



spoileruję poprzedni tom serii, więc jeśli go nie czytaliście to odsyłam do mojej recenzji

Pierwszy tom Głębi Ricka Remendera i Grega Tocchiniego zostawił swoją bohaterkę, Stel Caine, w dość nieprzyjemnej sytuacji. Jej syn zginął, jej dopiero co odnaleziona córka znowu przepadła, a ona sama musi kontynuować swoją misję odnalezienia sondy, zawierającej informacje o zdatnej do zamieszkania przez ludzi planecie, w towarzystwie dwojga towarzyszy broni jej syna. Pomimo wszelkich przeciwności losu nie traci jednak swojego optymizmu!

Fabuła drugiego tomu Głębi toczy się dwutorowo; kolejne zeszyty naprzemiennie opowiadają o losach Stel i jej córek. Swoją drogą warto zwrócić uwagę, że obsada komiksu jest bardzo sfeminizowana, a to jest zawsze spoko. Bohaterki znajdują się w skrajnie różnych lokacjach, więc czytelnik ma szansę zobaczyć większy kawałek świata przedstawionego, a ten jest niewątpliwie atutem komiksu Remendera. Bardzo spodobała mi się wizja podwodnego państwa totalitarnego, w którym optymizm jest zbrodnią, a buntownicy używają sztuki do walki z systemem. Chciałbym zobaczyć więcej takiej postapokaliptycznej polityki, mam nadzieję że Remender to rozwinie. Również mniej cywilizowane zakątki świata Głębi, w których czyhają mutanci i inne niebezpieczeństwa, są bardzo ciekawe, a Tocchini znowu dał tutaj pokaz swoich umiejętności, więc oglądanie tych wszystkich wielkich miast, opuszczonych ruin i podwodnych stworzeń jest niezwykle przyjemne.

Na szczęście czytelnik ma czas na podziwianie tego świata, bo fabuła Głębi w drugim tomie bardzo zwolniła. Oczywiście nie brakuje tu scen akcji, ale sama historia nie posunęła się za bardzo do przodu, co mi osobiście się podoba, bo pozwala odetchnąć i się zastanowić, a nie tylko chłonąć kolejne informacje. A zastanawianie się przy Głębi jest ważne, bo podczas lektury drugiego tomu naszła mnie rozkmina. Klimat tego komiksu przypomina sen lub narkotyczne wizje, więc nie wiem na ile traktować tę historię dosłownie jako science-fiction, a na ile jest to po prostu barwna metafora pochwalająca optymizm jednostek w pesymistycznym świecie. Najlepiej oba, bo to całkiem niezła historia science-fiction i dość klarowna metafora.

W warstwie graficznej serii zaszła zmiana, bo od ósmego zeszytu (tom drugi zawiera zeszyty 7-10) pojawił się nowy kolorysta, Dave McCaig. Jest to zmiana na lepsze, bo dzięki kanadyjskiemu koloryście rysunki Tocchiniego zyskują jeszcze więcej uroku. McCaig o wiele ciekawiej operuje oświetleniem, dzięki czemu ilustracje w Głębi zyskują więcej głębi (I know, I'm fucking hilarious) i stają się żywsze. Po pierwszym tomie myślałem, że to niemożliwe, ale ten komiks stał się jeszcze ładniejszy, nic tylko oglądać jakie to śliczne!

Głębia wciąż jest bardzo dobrym komiksem rozrywkowym. Co prawda w wypowiadanych ustami bohaterów wywodach Remendera na temat optymizmu autor niebezpiecznie idzie w motywacyjno-filozoficzne rejony i trochę mu się włącza Paulo Coelho, ale na szczęście zdarza się to rzadko, a oszałamiające rysunki pozwalają przymknąć oko na drobne niedostatki scenariusza. Drugi tom jest pod każdym względem lepszy od tomu pierwszego, więc pozostaje tylko czytać i mieć nadzieję, że tendencja zwyżkowa się utrzyma.

czwartek, 8 marca 2018

Blam! Snikt! Wolverine!



A gdyby tak wziąć jednego z najciekawszych artystów mangowych i dać mu do zrobienia komiks o jednym z najpopularniejszych amerykańskich superbohaterów? Dokładnie to zrobił Marvel w 2004 roku z Tsutomu Niheim i Wolverinem. Uwielbiam Blame! tego autora, do postaci Rosomaka też mam jakąś tam sympatię, więc Wolverine: Snikt! wydawał mi się pozycją niezwykle ciekawą. Niestety nie sprostał moim wygórowanym oczekiwaniom, ale mimo tego okazał się bardzo solidnym komiksem.

Fabuła Wolverine: Snikt! rzuca bohatera w przyszłość, do roku 2058, kiedy ludzkość niemal wymarła za sprawą stworów zwanych Mandate'ami. Jedyną słabością Mandate'ów jest adamantium, więc Wolverine został sprowadzony z przeszłości jako jedyna nadzieja na ratunek ludzkości. I to w sumie tyle, pazurzasty mutant biega i zabija stwory, a na końcu (spoiler?) zabija głównego stwora i ratuje wszystkich. Jest to do bólu prosta historia, ale sprawdza się jako pretekst do kolejnych scen akcji, jednocześnie nie starając się być niczym więcej, więc można powiedzieć, że fabuła w pełni spełnia swoje zadanie. Jednak zdecydowanie to nie jest to komiks, który czyta się dla fabuły.

Głównym atutem Snikta są świetne rysunki Niheiego. Przyszłość, do której przeniesiono Wolverine'a bardzo przypomina inne komiksy tego artysty, więc bohaterowie poruszają się po wielkich konstrukcjach będących pornografią dla każdego architekta, a ich przeciwnicy to krypne stwory rodem z twórczości Gigera. A to wszystko w genialnej kresce Niheiego, która łączy w sobie architektoniczne wykształcenie z niemalże horrorowymi motywami, i znacznie odbiega od tego, co reprezentują inni mangacy. Dzięki temu ilustracje są nie tylko oryginalne, ale też bardzo niepokojące. Tsutomu Nihei zdecydowanie jest jednym z najciekawszych artystów mangowych i jego prace są zawsze warte uwagi. A wśród jego prac Wolverine: Snikt! jest czymś wyjątkowym, bo w przeciwieństwie do mang, jest kolorowy. Może Nihei nie jest najlepszym kolorystą, wykonał swoją pracę porządnie, a zimna paleta barw jest miłym dodatkiem pomagającym budować mroczny klimat.

Nihei nie tylko świetnie rysuje, ale też świetnie opowiada historię tymi rysunkami. Narracja w Wolverine: Snikt! jest o wiele lepsza niż w przeciętnym amerykańskim komiksie superbohaterskim. Choć akcja pędzi do przodu, narracja pozwala wybrzmieć poszczególnym scenom, a jednocześnie nie ma to negatywnego wpływu na tempo historii, komiks czyta się błyskawicznie. W ogóle sceny akcji są super zrobione, w bardzo mangowym stylu, więc z ogromną przyjemnością śledzi się te sekwencje obrazów.

Polskie wydanie Wolverine: Snikt! to ciekawy przypadek, bo to jeden z niewielu amerykańskich komiksów wydanych w naszym kraju przez Waneko, wydawnictwo specjalizujące się mangach. Muszę przyznać, że poradzili sobie z tym całkiem nieźle. Komiks jest wydany na śliskim papierze i w miękkiej oprawie, co zawsze jest spoko. Może to banał, ale tyle wychodzi w Polsce komiksów w niepotrzebnej twardej oprawie, że miękka zawsze mnie cieszy. W środku komiksu też wszystko trzyma poziom. Niektórzy mogliby się przyczepić do nieprzetłumaczonych onomatopej, ale mi one nie przeszkadzają. Ogólnie jest to tomik, który bez wstydu można postawić na półce.

Wolverine: Snikt! nie jest tak dobrym komiksem, jak inne dzieła Niheiego, ale nawet słabszy komiks tego autora wciąż jest warty uwagi. Stylistyka mrocznego science-fiction wyróżnia się na tle innych komiksów superbohaterskich, rysunki Niheiego są niesamowicie dobre, a akcja od samego początku wchodzi na najwyższe obroty i nie zwalnia tempa aż do końca. Może nie jest to wybitne dzieło, które cokolwiek zmieniło w gatunku, ale zdecydowanie jest to najlepszej jakości czytadło na leniwe popołudnie. 

Komiks do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

środa, 21 lutego 2018

Ułuda nadziei, czyli Głębia, tom 1


trochę spoileruję pierwszy zeszyt, więc jak ktoś nie chce absolutnie żadnych spoilerów to ostrzegam

W 2017 roku zadebiutowało na polskim rynku wydawnictwo Non Stop Comics i zaczęło wydawać bardzo dużo bardzo fajnych komiksików, a w tym bardzo dużo bardzo fajnych komiksików od Image. Na przykład Głębię, czyli Low Ricka Remendera i Grega Tocchiniego.

Nie jestem największym fanem pisarstwa Remendera, ale nie mogę mu odmówić ciekawych pomysłów, a Głębia jest oparta na bardzo ciekawym pomyśle. Akcja komiksu dzieje się w dalekiej przyszłości, w której słońce zaczęło już przemianę w czerwonego olbrzyma, przez co powierzchnia Ziemi stała się niezdatna do życia. Ostatnie niedobitki ludzkości schroniły się miastach wybudowanych pod wodą i wysłały w kosmos sondy, w celu znalezienia nowej zdatnej do zamieszkania planety. Podoba mi się taka wizja świata, to bardzo ciekawe i przede wszystkim oryginalne postapokaliptyczne science-fiction, a dobrego postapo i SF nigdy za wiele. W tej rzeczywistości poznajemy rodzinę Caine'ów: tatę Caine, dzieci Caine, i mamę Caine, Stel, główną bohaterkę komiksu. Podczas pierwszego wypadu za miasto dwie córki Caine'ów zostają porwane a tata Caine zostaje zabity przez piratów, i postawiona w tej sytuacji Stel musi sobie jakoś poradzić. Mam z tym trochę problem, bo Remender bardzo stara się powiedzieć czytelnikowi, że Stel jest optymistką. Wspomina o tym we wstępie, cały czas mówią to również różni bohaterowie komiksu, ale tego nie widać. Podczas porwania Stel obiecuje córkom, że je znajdzie, ale przez kolejne dziesięć lat siedzi w domu i ogląda stare zdjęcia, i dopiero pojawienie się sondy, która rzekomo znalazła odpowiednią do zamieszkania przez ludzkość planetę, jest dla niej motywacją do wyjścia z domu. Na szczęście, po dziesięciu latach bardzo optymistycznego użalania się nad sobą i rozpamiętywania przeszłości, robi się tylko lepiej. Trzeba dać Głębi te trzy zeszyty rozpędu, ale z czasem fabuła nabiera tempa a bohaterowie robią się bardziej wyraziści, dzięki czemu w drugiej połowie komiks robi się naprawdę ciekawy.

Za to rysunki są świetne od samego początku. Za warstwę graficzną Głębi odpowiedzialny jest Greg Tocchnini, którego styl mocno odbiega od tego, do czego przyzwyczaił nas amerykański rynek. Kreska Tocchiniego bardziej przypomina komiksy europejskie, a miejscami czerpie nawet z mangi, a do tego artysta używa prześlicznej, pastelowej palety barw, co razem daje niesamowity efekt. Takie rysunki idealnie pasują do przedstawiania pomysłów Remendera i tworzą piękny, dystopijny świat, w którym czytelnik się zatapia (pun intended) i nie chce go opuszczać.

Po raz pierwszy piszę tu o komiksie wydanym przez Non Stop Comics, więc warto napisać kilka słów o ich wydaniu, bo to wydawnictwo odwala naprawdę kawał dobrej roboty. Tomik wygląda niemal identycznie jak wydanie oryginalne. Jest wydany w miękkiej oprawie, co korzystnie wpływa na wygodę czytania i, co chyba ważniejsze, cenę. Do tego ta oprawa jest nieprawdopodobnie przyjemna w dotyku, aż chce się ten komiks macać. Bardzo fajnie to wypada w porównaniu do innych komiksów z Image wydawanych w naszym kraju np. przez Muchę, która wszystko rzuca w nieporęcznej i drogiej twardej oprawie.

Głębia zaczyna się niemrawo, ale gdy już wejdzie na pełne obroty to staje się bardzo przyjemnym komiksem rozrywkowym. Świat wymyślony przez Remendera jest ciekawy, rysunki Tocchiniego są prześliczne, a po zakończeniu lektury ma się ochotę na więcej. W przyszłości raczej nie będziemy wspominać tego komiksu jako klasyka, ale zdecydowanie warto przeczytać. 

poniedziałek, 12 lutego 2018

Harry Potter i Uniwersum Czarodziejów

źródło

Harry Potter i Kamień Filozoficzny to pierwsza książka, jaką w życiu przeczytałem, a później dorastałem razem z głównym bohaterem czytając kolejne tomy serii. Tak, jestem jedną z tych osób, które na Potterze się wychowały, i do dziś bardzo te książki lubię i co jakiś czas je sobie odświeżam. To oznacza, że podczas pisania tego wpisu towarzyszą mi silne emocje. Czyli będę używał brzydkich wyrazów i caps locka.

Seria o Harrym Potterze to bardzo dobrze napisane książki dla młodzieży, ale jednym z ich wielu plusów zdecydowanie nie jest świat przedstawiony. Oczywiście ten świat jest ciekawy i pobudza wyobraźnię nieletnich czytelników na całym świecie, ale w oderwaniu od historii Harrego Pottera kompletnie nie ma sensu. Za dzieciaka nie zwracało się na to uwagi, ale całe społeczeństwo czarodziejów żyjące sobie obok mugoli od zawsze było bardzo umowne. Bo dlaczego, skoro w tym świecie jest magia, historia nie potoczyła się inaczej? Jak wyglądała np. II wojna światowa? Nieważne, patrzcie, nastoletni czarodziej ma przygody!  I to było spoko, w książce dla młodzieży sprawdzało się świetnie, ale musiało zostać zepsute, bo w dzisiejszych czasach wszystko musi być pieprzonym uniwersum. A świat Harrego Pottera nie nadaje się do bycia pieprzonym uniwersum. A teraz będę narzekał na kolejne sposoby rozbudowywania tego świata.

Strona internetowa Pottermore... nie jest taka zła, dopóki trzyma się oryginalnych książek. Jest tam sporo ciekawostek, artykułów, i pierdyliard prześlicznych artów. Jednak Rowling już dawno peron odjechał, i gdy nie wypisuje durnych retconów na twitterze (ja bym naprawdę chciał, żeby Dumbledore był gejem, ale tego nie ma w książkach, a dodawanie tej informacji po zakończeniu serii jest słabe) to próbuje rozbudowywać swój czarodziejski świat np. o Amerykę Północną, poruszając się przy tym po obcych kulturach jak słoń w składzie porcelany. Wszyscy chyba pamiętamy z jaką falą krytyki spotkała się Historia Magii w Ameryce Północnej. Do tego świat czarodziejów prezentowany na Pottermore po prostu nie ma sensu. Rzekomo w tym świecie znajduje się siedem szkół magii i czarodziejstwa, z czego trzy w europie i po jednej na każdym innym kontynencie. Oprócz Australii, tam nie ma żadnej szkoły, ponieważ nie. Przypominam też, że Europa jest dość nieduża w porównaniu do innych kontynentów nie będących Australią, więc obecność trzech szkół w Europie, podczas gdy np. w Azji jest tylko jedna, jest kuriozalna.

Pottermore to jednak tylko głupia stronka w internecie, a naprawdę złe rzeczy w świecie Harrego Pottera zaczęły się dziać w 2016 roku. Pierwszą z nich była napisana przez Jacka Thorne'a, będąca sequelem do książek sztuka teatralna Harry Potter i Przeklęte Dziecko, która jest abominacją. Wszystko w tej sztuce jest złe. Moją ulubioną rzeczą jest pracująca w pociągu do Hogwartu pani z wózkiem, która z miłej staruszki sprzedającej słodycze zmieniła się w morderczego strażnika pociągu, który pilnuje, żeby uczniowie nie uciekali. Do tego jest zmiennokształtna, potrafi zmienić swoje dłonie w szpony, a sprzedawane przez nią dyniowe paszteciki to tak naprawdę granaty. A to tylko jedna scena w sztuce, w której takich bzdur jest masa, jak np. córka Voldemorta czy podróże w czasie. KTO POZWOLIŁ THORNE'OWI NA PISANIE TAKICH IDIOTYZMÓW?! Serio, nie było tam jakiejś kontroli jakości? Jakiegoś redaktora, który powiedziałby „Jack, ogarnij się”? A oprócz fabularnych idiotyzmów jest tam też tani queerbaiting; obaj główni bohaterowie przez całą sztukę wyraźnie mają się ku sobie, ale w finale jeden wyjawia, że tak naprawdę od początku podobała mu się pewna dziewczyna. TAK SIĘ NIE ROBI.

W tym samym roku fani Pottera mogli zobaczyć napisany przez J.K. Rowling filmowy prequel serii o nastoletnim czarodzieju, Fantastyczne Zwierzęta i Jak je Znaleźć. Rowling powinna zająć się pisaniem kryminałów, bo napisanie scenariusza do filmu ewidentnie ją przerosło. Wątek poszukiwania tytułowych zwierząt to niemający żadnego związku z wątkiem głównym comic relief, a wątek główny kręci się wokół nowego stworzenia w świecie Harrego Pottera, które, kto by się spodziewał, nie ma sensu. Obscurus to, według Potterowskiej wiki, „rodzaj pasożytniczej energii, która tworzyła się, gdy młody czarodziej lub czarownica tłumili swoje magiczne zdolności, wskutek przemocy fizycznej lub psychicznej.”. Skoro Harry przez dziesięć lat był gnojony przez wujostwo, to czemu się w to nie zmienił? Skoro, jak twierdzi film, obscurusy są tak potężne, to czemu przez siedem książek nie zostały nawet wspomniane? A w ogóle to obscurus występuje pod postacią wielkiej złej chmury. Pamiętacie tego Saurona/Hitlera z oryginalnego Harrego Pottera? Może Voldemort nie był zbyt oryginalny, ale był dobrym czarnym charakterem. A w Fantastycznych Zwierzętach jest wielka zła chmura. W ogóle Rowling upodobała sobie chmury w tym filmie, bo po finałowej rozwałce w Nowym Jorku czarodzieje używają wielkiej chmury zapomnienia, aby wymazać mugolom pamięć, a przy okazji tej sceny reżyser David Yates wykazał się wyjątkową niewiedzą na temat działania kanalizacji. Oczywiście nie była to jedyna idiotyczna scena w tym filmie, konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi o co chodziło z wielką myślodsiewnią/salą egzekucyjną. Jakby tego było mało, gra tam jeden z najbardziej znienawidzonych aktorów w Hollywood, Johnny Depp. Pieprzyć ten film, niech spłonie, i wszystkie cztery nadchodzące sequele też.

A skoro już jesteśmy przy filmach, to warto też wspomnieć o popularnej całkiem niedawno fanowskiej produkcji Voldemort: Origins of the Heir, który pokazuje, że fani również nie potrafią rozwinąć świata Harrego Pottera. Origins of the Heir opowiada o, jak można się domyśleć, młodym Voldemorcie, ale również o dziedzicach pozostałych trzech założycieli Hogwartu, co już troszeczkę nie trzyma się kupy, bo Helena Ravenclaw zmarła bezdzietnie. A to tylko wierzchołek góry lodowej, podczas seansu wiele razy można odnieść wrażenie, że osoba odpowiedzialna za scenariusz nawet nie przeczytała książek, a co najwyżej obejrzała trailery filmów na youtubie. Przykładem niech będzie stwierdzenie, że horkruksy to jedyne znane źródło nieśmiertelności. W filmie chyba nie pada żadna data, ale zakładam, że akcja dzieje się jakoś około lat pięćdziesiątych, więc Nicolas Flamel, twórca Kamienia Filozoficznego, miał już wtedy ponad sześćset lat. Horkruksy jedynym znanym źródłem nieśmiertelności my ass. A przy okazji Origins of the Heir jest paskudnie nakręcone i zdubbingowane na angielski z włoskiego. Niech płonie razem z Fantastycznymi Zwierzętami.

Istnieje jednak również dobry fanfilm w świecie Harrego Pottera, a jest to Severus Snape and the Marauders. Siłą tego filmu jest to, że nie próbuje rozbudowywać uniwersum, tylko przedstawia dobrze znane fanom postaci Snape'a i Huncwotów, odnosi się do dobrze znanych fanom wydarzeń z książek, i bardziej skupia się na akcji niż na fabule, a całość zamyka się w trochę ponad dwudziestu minutach. I jest to świetny, błyskotliwie napisany i kreatywnie zrealizowany film. W efektach specjalnych może trochę (trochę bardzo) widać niski budżet, ale i tak starcie Snape'a z Huncwotami wygląda o niebo lepiej, niż jakakolwiek scena akcji z Fantastycznych Zwierząt, i w ogóle jest to jedna z lepszych walk czarodziejów jakie możemy zobaczyć na ekranie*. Jeśli ktoś nie widział to polecam, warto obejrzeć, ale zaznaczam, że osoby znające treść książek nie dowiedzą się z tego filmu niczego nowego. I dobrze, bo dzięki temu film działa.

Z pewnością gdzieś w odmętach internetu znajduje się jakieś dobre Potterowe fanfiction, więc jeśli ktoś takie zna to bardzo ładnie proszę o podesłanie mi go. Ja kojarzę tylko Sagę Herbacianą, chrześcijańskiego Harrego (podcast Inside Baseball zrobił z tego bardzo fajnego audiobooka), i słyszałem plotki o pairingu Draco Malfoya z jabłkiem, więc o ficach się nie wypowiem.

Dopóki jednak nie zobaczę jakiegoś naprawdę dobrego fanfica to obstaję przy tezie, że nie da się rozwinąć uniwersum Harrego Pottera. Nie potrafią tego zrobić ani fani, ani Rowling, ani ktokolwiek inny (a już na pewno nie Jack Thorne, fuck that guy), a wszelkie próby są skazane na porażkę. To uniwersum po prostu nie nadaje się do rozbudowywania, bo od początku nie było dobrze wykreowane, a siłą Harrego Pottera od zawsze były postaci i fabuła, a nie ukazany w serii świat. Wciąż jednak podejmowane są próby rozwijania go, bo ta marka generuje mnóstwo pieniędzy, i na czterech filmach z serii Fantastyczne Zwierzęta pewnie się nie skończy. 

Linki:


* Szacunek dla twórców, że powstrzymali się od wykorzystania tych cholernych połączonych różdżek, które pojawiają się zarówno w Fantastycznych Zwierzętach jak i w Origins of the Heir, a jakikolwiek sens fabularnie mają jedynie w Czarze Ognia. Wszyscy zdają się uwielbiać ten efekt wizualny, a mnie on strasznie irytuje, bo w Czarze Ognia różdżki Harrego i Voldemorta połączyły się z bardzo konkretnego powodu, a w Fantastycznych Zwierzętach i Origins of the Heir po prostu fajnie to wygląda.

środa, 31 stycznia 2018

X-Men po japońsku, czyli My Hero Academia


Jakiś czas temu w mangach zaczęły się pojawiać wyraźne wpływy amerykańskiego komiksu superbohaterskiego. Najpierw wielki sukces odniósł parodystyczny One Punch-Man ONE'a, a następnie popularność zyskało My Hero Academia Koheia Horikoshiego, które motyw superbohaterów zaadaptowało do typowego shonena w stylu Dragon Balla, i to właśnie tym tytułem dziś się zajmiemy.

W świecie My Hero Academia w pewnym momencie zaczęli się rodzić mutanci z supermocami. Od tamtej pory minęło trochę czasu i w tej chwili osiemdziesiąt procent populacji świata ma supermoce, a „superbohater” to normalny zawód, którego wykonawcy dostają wypłatę od państwa. Zatrzymajmy się tu na chwilę, bo bardzo mi się podoba ten motyw. Podczas gdy bohaterowie amerykańskich komiksów mają dylematy moralne i problemy z prawem, słowo „vigilante” jest rzucane na prawo i lewo, a Marvel miał o tym cały event, który nawet został zekranizowany w MCU, Japończycy po prostu zbiurokratyzowali superbohaterstwo i żaden z bohaterów mangi nie ma z tym problemu. Jest to bardzo fajna wizja świata, w którym superbohaterowie naprawdę są tymi dobrymi i współpracują z innymi przedstawicielami prawa zamiast z nimi walczyć, co moim zdaniem ma sporo sensu i jest dość odświeżające.

Głównym bohaterem i zarazem narratorem HeroAca jest piętnastoletni Izuku Midoriya, który od dziecka marzył o zostaniu superbohaterem, ale urodził się bez supermocy. Bez większych spoilerów zdradzę, że Midoriya bardzo szybko zyskuje moc i zaczyna uczęszczać do prestiżowego liceum na profilu superbohaterskim, zaczynając swoją drogę od zera do bohatera. Nie jest to zbyt oryginalna fabuła, ale jest bardzo przyzwoita i solidnie zrealizowana. Jednak w HeroAca nie powinno się szukać skomplikowanej fabuły tylko akcji, a ta jest tutaj bardzo widowiskowa. Jest tu również barwna galeria postaci, wśród których każdy znajdzie swojego ulubieńca, a przecież to właśnie sympatyczni bohaterowie są filarami tego typu mang.

Warto zauważyć, że będąc mangą o nastolatkach w liceum dla superbohaterów HeroAca przypomina trochę amerykańskie komiksy o nastoletnich superbohaterach, jak X-Men, ale pod pewnym względem jest od nich o niebo lepsze. Mianowicie HeroAca nie jest częścią wielkiego uniwersum, więc wystarczy zacząć lekturę od tomu pierwszego a potem po prostu czytać kolejne. W amerykańskich komiksach to nigdy nie jest takie proste, bo trzeba czytać kilka serii równolegle, regularnie odbywają się wielkie wydarzenia i crossovery, a mnóstwo szczegółów i tak trzeba googlować. To czyni HeroAca najbardziej przystępnym, a śmiem twierdzić że i najlepszym komiksem o nastoletnich superbohaterach na rynku.

A najlepszym elementem HeroAca zdecydowanie są rysunki. Kohei Horikoshi może nie jest wybitnym pisarzem, ale jest fenomenalnym artystą i jego manga wygląda po prostu zjawiskowo. Autor świetnie operuje przestrzenią, ukazuje akcję z ciekawych perspektyw, jego wyrazisty styl aż tętni energią, a tak dobre projekty postaci ostatni raz widziałem chyba w Bleachu, który do tej pory był pod tym względem niedoścignionym wzorem. Nawet okładki tej serii są nieprawdopodobnie prześliczne. HeroAca to stuprocentowe eye candy, samo oglądanie tej mangi daje mnóstwo przyjemności, i chociażby dla tych świetnych rysunków warto się tą serią zainteresować.

My Hero Academia jest chyba najlepszym przedstawicielem swojego gatunku ostatnich lat, do tego w bardzo ciekawy sposób podejmuje typowo amerykański motyw superbohaterów. Nie pozostaje mi nic tylko tę mangę polecić, szczególnie młodszym czytelnikom, ale i starsi wielbiciele komiksów powinni się przy niej dobrze bawić, bo seria Horikoshiego to rozrywka w stanie czystym. 


Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

środa, 3 stycznia 2018

Seriale w 2017



„TV continues it’s golden age with the best writing of any medium” napisał niedawno Neil Druckmann na twitterku, a ja w pełni się z tym zgadzam. Nie odkryję ameryki stwierdzając, że każdego roku wychodzi coraz więcej świetnych seriali, które dzięki platformom streamingowym takim jak Netflix są chyba najłatwiej dostępną formą rozrywki. Jednak nie miałem zamiaru pisać notki o serialach z 2017 dopóki nie zobaczyłem toplisty io9. Jest to jedna z niewielu tego typu stron, które regularnie odwiedzam, więc poczułem się oszukany, gdy na ich liście najlepszych seriali tego roku zobaczyłem takie gnioty jak Runaways czy Rick and Morty. Teraz zrobienie jedynej słusznej (a w każdym razie bardziej słusznej niż ta z io9) serialowej toplisty to sprawa osobista. A że ten wpis zainspirowała topka io9 to pożyczę sobie ich formułę, czyli 10 najlepszych i 5 najgorszych seriali.

Najlepsze Top 10
 
10. Narcos sezon 3

Narcos wrócił w tym roku z trzecim sezonem, który może i nie podobał mi się tak bardzo, jak poprzednie dwa, ale wciąż jest świetnym serialem. Brakowało mi tu trochę Escobara, bo bracia Rodriguez, choć są bardzo dobrymi postaciami, moim zdaniem mu nie dorównują. Brakowało mi też Steve'a Murphy'ego, ale to głównie ze względu na aktora, bo pierwsze dwa sezony skutecznie wywołały u mnie crusha na Boyda Holbrooka (za to gdzieś po drugim planie błąka się dobrze znany fanom Sense8 Miguel Angel Silvestre <3). Nie zabrakło jednak tego, co w Narcosie najlepsze, czyli fenomenalnych zdjęć. Ten serial jest ładniejszy niż większość filmów wyświetlanych w kinach i sama strona wizualna powinna wystarczyć, aby z zapartym tchem oglądać kolejne sezony. Serio, sceny pieszych pościgów to złoto. Historia kolumbijskich gangów, pomimo braku Escobara, też trzyma poziom. Narcos pozostaje jedną z lepszych produkcji Netflixa i już nie mogę się doczekać kolejnego sezonu.

9. Little Witch Academia
 
Animu! Jedyne tegoroczne anime jakie widziałem, jedno z dwóch, jakie w ogóle widziałem w tym roku, i jedno z moich ulubionych ostatnich lat*. Fabularnie to bardzo anime, korzystające z wielu tropów popularnych w anime, i oparte na pomyśle z Harry'ego Pottera, czyli dziewczynka z niemagicznej rodziny zaczyna uczęszczać do szkoły magii. Trochę sztampa, ale jak wykonana! Studio Trigger to geniusze animacji a Little Witch Academia to perełka, która często powoduje opad szczęki. Do tego twórcy zdają sobie sprawę jak sztampowe jest ich dzieło i nie wahają się tym bawić. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie nastoletnie wiedźmy pilotują mecha. Jeśli nie ma się alergii na anime to Little Witch Academia zapewnia 25 odcinków dobrej zabawy w stanie czystym.

*opinia skrajnie subiektywna, od dawna nie siedzę w chińskich bajkach i oglądam je sporadycznie. 

8. Mindhunter

Produkcja Netflixa opowiadająca o agentach FBI przeprowadzających wywiady z seryjnymi mordercami aby zrozumieć ich sposób myślenia. Przed seansem Mindhunter nie wydawał mi się szczególnie interesujący, ale już w pierwszym odcinku chwycił mnie za gardło i nie puszczał do samego końca. Ten serial, podobnie jak Narcos, wygląda świetnie, szczególnie odcinki reżyserowane przez Finchera, a w aktorów powinno się rzucać nagrodami. Dzięki genialnemu aktorstwu właśnie tak dobrze działają sceny rozmów z mordercami i powolna przemiana głównego bohatera. Są tu też jakieś ongoing śledztwa policyjne pierdololo, ale to nikogo, mordercy są tu daniem głównym i najsmaczniejszym.

7. DuckTales 

Kaczki, woo-oo! Nowe DuckTales są super. Bohaterowie przeszli bardzo korzystne metamorfozy, czego szczególnie dobrym przykładem są siostrzeńcy, nareszcie będący trzema indywidualnymi postaciami a nie jedną w trzech wersjach kolorystycznych. Humor jest bardzo dobry, często perfekcyjny, i przy tym bardzo ciepły, co jest odświeżające po wszelkich BoJackach, Rickach i Archerach. Do tego odświeżona, bardziej kanciasta i "komiksowa" stylistyka wygląda ślicznie. No i David Tennant podkłada Sknerusa, a David Tennant jest super. Tak jak nowe DuckTales.

6. Star Trek: Discovery

GAYS IN SPACE! W sumie mógłbym nie pisać tu już nic więcej, ale napiszę. Discovery czasami przynudza gdy traktuje się zbyt poważnie, ale gdy przestaje traktować się poważnie to jest jednym z najfajniejszych seriali tego roku. Odcinek z pętlą czasową jest doskonały. A Doug Jones jako kosmita kradnie każdą scenę, choć zblazowany Jason Isaacs też jest świetny. No i come on, gays in space!

5. BoJack Horseman sezon 4

BoJack to obecnie chyba najlepszy serial animowany dla dorosłych. Rick and Morty zszedł na psy, a BoJack z każdym sezonem robi się coraz lepszy. Co jest zaskoczeniem, bo trzeci sezon miał perfekcyjne zakończenie i wydawało mi się, że czwarty jest niepotrzebny. Bardzo miło było się mylić, bo czwarty sezon jest najlepszym dotychczas. Humor pozostaje świetny, a obok warstwy komediowej dzieją się dramaty, które również są fenomenalne. BoJack jest bardziej ludzki niż niejeden człowiek,bohaterowie rozwijają się w naprawdę ciekawych kierunkach i podczas oglądania naprawdę mi na nich zależało. Tu właśnie BoJack wygrywa z innymi animacjami tego typu, które olewają fabułę na rzecz większej ilości żartów.

4. Opowieść Podręcznej

Zdecydowanie najsmutniejszy i najbardziej przerażający serial tego roku, okropna dystopia, która wcale nie wydaje się tak odległa, jak byśmy chcieli. Niestety, serial wydaje się na siłę rozciągnięty, opowieść Podręcznej z czasem staje się również opowieścią wielu innych ludzi, a zapowiedziany sezon drugi jest już zupełnie niepotrzebny. Niemniej jednak jest to serial wybitny, mówiący o ważnych rzeczach (je*ać patriarchat!), a jeśli Elisabeth Moss nie dostanie Złotego Globa to się obrażę.

3. American Vandal

Amerykański Wandal wziął formułę true crime i doprowadził ją do absolutu każąc licealistom rozwiązać zagadkę zbrodni dotyczącej rysowanych penisów. Wyszła z tego świetna parodia true crime, a zarazem bardzo dobre true crime, w którym tajemnice się nawarstwiają, prawda nie jest oczywista, a na końcu serial mówi coś mądrego o społeczeństwie. Szacunek dla Netflixa za robienie tak oryginalnych produkcji.

2. Atypowy

Kolejna oryginalna produkcja od Netflixa, komedia o dorastaniu, której głównym bohaterem jest chłopiec na spektrum autyzmu. Sam pomysł jest świetny, nieczęsto widujemy takie postaci, a na pierwszym planie to już w ogóle. Atypowy w bardzo fajny sposób pokazuje z jakimi problemami zmagają się osoby autystyczne, a do tego jest bardzo ciepłą komedią o przeżywającej wzloty i upadki rodzinie, pierwszych miłościach, szkolnych i domowych dramatach. Zdecydowanie największe, najbardziej pozytywne zaskoczenie tego roku.  

1. Black Mirror sezon 4

Black Mirror uważam za jedno z najlepszych dzieł współczesnej popkultury, a czwarty sezon tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Antologia Brookera wróciła, dając fanom to co znają i kochają, a jednocześnie wprowadzając powiew świeżości w serii, bo czwarty sezon jest o wiele mniej depresyjny niż poprzednie, i bardzo dobrze, bo utrzymywanie wszystkich odcinków w tym samym tonie byłoby okropnie nudne po czterech sezonach. I choć Star Trekowy odcinek niezbyt mi się podobał, to pozostałe pięć jest, nie bójmy się użyć tego słowa, zajebiste. 

Najgorsze Top 5

5. Stranger Things sezon 2

Pierwszy sezon Stranger Things powinien być zamkniętą miniserią, bo bracia Duffer ewidentnie nie mieli pomysłu na jego kontynuację. Drugi sezon jest rozwleczony, wprowadza zupełnie niepotrzebne wątki i postaci, kompletnie nie radzi sobie z budowaniem atmosfery, a finał wprost zrzyna z pierwszego sezonu. Szkoda, bo pierwszy sezon, pomimo grania na nostalgii, był bardzo dobrze napisanym serialem. 

4. Castlevania

W Castlevanii naprawdę jest co adaptować. Ta kultowa seria gier ma już ponad trzydzieści lat i coś koło czterdziestu odsłon, więc z pewnością dałoby się zrobić z tego serial. Niestety się nie udało. Pierwszy "sezon" animowanej Castlevanii to cztery dwudziestominutowe odcinki, które są paskudnie, niepłynnie animowane, i okropnie źle napisane. Serio, pada tam żart o ruchaniu kozy. Do tego tak naprawdę przez te cztery odcinki niewiele się dzieje, to bardziej prolog niż pełnoprawny sezon. 

3. Runaways

Problemy bogatych dzieciaków to najmniej interesująca rzecz, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić. Co prawda problemami tych bogatych dzieciaków są rodzice należący do złej organizacji mordującej ludzi, ale ciężko mi się tym przejmować widząc, że jeden z tych dzieciaków ma dom wielkości przeciętnego osiedla mieszkalnego. A wszelkie fajne elementy, takie jak supermoce, magia, czy dinozaury, serial odsuwa na dalszy plan, żeby skupić się na swoich nudnych bohaterach i ich relacjach. A jak już pojawi się dinozaur to jest zrobiony strasznie biednym CGI, jakby ten serial powstał co najmniej piętnaście lat temu.

2. Rick and Morty sezon 3

Trzeci sezon Ricka i Morty'ego jest zdecydowanie najlepszym serialem na tej liście, ale wymagałem od niego więcej, dlatego znalazł się tak wysoko. Po świetnych dwóch sezonach trzeci niestety boleśnie pokazuje, że Rick i Morty nie zmierzają donikąd, nie ma tu żadnej fabuły, a postaci są takie same jak w pierwszym odcinku pierwszego sezon. Za to jest ogórkowy Rick, którego bezsens jest idealnym podsumowaniem tego sezonu.

1. Defenders 

Pierwszy crossover Netflixowych seriali Marvela, w którym wszyscy mieli się spotkać i wszystko miało się wyjaśnić. Tylko że nie. Nic w Defenders nie ma sensu, ten serial jest głupi, nudny, obraża inteligencję widzów i marnuje ich czas, i mam o tym notkę. Unikajcie tego gniota jak ognia bo naprawdę szkoda nerwów. 

A teraz mały bonus.


 Najbardziej znienawidzony przez wszystkich serial, którego będę bronił: Iron Fist

Iron Fist nie jest bardzo dobrym serialem, ale są w nim elementy które mi się podobały na tyle, żebym nie uważał go za serial zły. Przede wszystkim Ward i Harold Meachumowie to bardzo fajne postaci przechodzące przez te trzynaście odcinków bardzo interesującą ewolucję. A scena walki z Bakuto w deszczu była super. 

A teraz porozmawiajmy o poprawności politycznej. Wiele było w internecie płaczu, że Iron Fista powinien grać Azjata, a biały Iron Fist to mighty whitey. Przede wszystkim Danny Rand w komiksach jest biały, więc zaszła tu po prostu zgodność z materiałem źródłowym. A uważanie, że mistrz sztuk walki powinien być Azjatą jest trochę stereotypowe. Nie żebym chciał tutaj być obrońcą białej rasy, zawsze z radością przyjmuję reprezentację mniejszości w popkulturze i w żadnym wypadku nie przeszkadzałoby mi, gdyby Iron Fista grał Azjata, ale nie rozumiem narzekania na zatrudnienie do tej roli aktora białego. Taki jest w komiksach więc taki jest w serialu, get over it.


Najlepszy niezeszłoroczny serial, który widziałem w zeszłym roku: Holistyczna Agencja Detektywistyczna Dirka Gently'ego 

Gdyby pierwszy sezon Dirka Gently'ego wyszedł w 2017, to musiałbym się bardzo długo zastanawiać, czy nie jest lepszy od Black Mirror. Na szczęście był emitowany w 2016, ale ja obejrzałem go dopiero w kwietniu 2017, i była to jedna z mądrzejszych rzeczy jakie zrobiłem w tym roku. Dirk jest najlepszą komedią, jaką możecie obejrzeć w telewizji, jednak nie będę się tu o tym za bardzo rozwodził, odsyłam do moje notki poświęconej temu serialowi.