środa, 21 marca 2018

Zanim spali nas świt, czyli Głębia, tom 2



spoileruję poprzedni tom serii, więc jeśli go nie czytaliście to odsyłam do mojej recenzji

Pierwszy tom Głębi Ricka Remendera i Grega Tocchiniego zostawił swoją bohaterkę, Stel Caine, w dość nieprzyjemnej sytuacji. Jej syn zginął, jej dopiero co odnaleziona córka znowu przepadła, a ona sama musi kontynuować swoją misję odnalezienia sondy, zawierającej informacje o zdatnej do zamieszkania przez ludzi planecie, w towarzystwie dwojga towarzyszy broni jej syna. Pomimo wszelkich przeciwności losu nie traci jednak swojego optymizmu!

Fabuła drugiego tomu Głębi toczy się dwutorowo; kolejne zeszyty naprzemiennie opowiadają o losach Stel i jej córek. Swoją drogą warto zwrócić uwagę, że obsada komiksu jest bardzo sfeminizowana, a to jest zawsze spoko. Bohaterki znajdują się w skrajnie różnych lokacjach, więc czytelnik ma szansę zobaczyć większy kawałek świata przedstawionego, a ten jest niewątpliwie atutem komiksu Remendera. Bardzo spodobała mi się wizja podwodnego państwa totalitarnego, w którym optymizm jest zbrodnią, a buntownicy używają sztuki do walki z systemem. Chciałbym zobaczyć więcej takiej postapokaliptycznej polityki, mam nadzieję że Remender to rozwinie. Również mniej cywilizowane zakątki świata Głębi, w których czyhają mutanci i inne niebezpieczeństwa, są bardzo ciekawe, a Tocchini znowu dał tutaj pokaz swoich umiejętności, więc oglądanie tych wszystkich wielkich miast, opuszczonych ruin i podwodnych stworzeń jest niezwykle przyjemne.

Na szczęście czytelnik ma czas na podziwianie tego świata, bo fabuła Głębi w drugim tomie bardzo zwolniła. Oczywiście nie brakuje tu scen akcji, ale sama historia nie posunęła się za bardzo do przodu, co mi osobiście się podoba, bo pozwala odetchnąć i się zastanowić, a nie tylko chłonąć kolejne informacje. A zastanawianie się przy Głębi jest ważne, bo podczas lektury drugiego tomu naszła mnie rozkmina. Klimat tego komiksu przypomina sen lub narkotyczne wizje, więc nie wiem na ile traktować tę historię dosłownie jako science-fiction, a na ile jest to po prostu barwna metafora pochwalająca optymizm jednostek w pesymistycznym świecie. Najlepiej oba, bo to całkiem niezła historia science-fiction i dość klarowna metafora.

W warstwie graficznej serii zaszła zmiana, bo od ósmego zeszytu (tom drugi zawiera zeszyty 7-10) pojawił się nowy kolorysta, Dave McCaig. Jest to zmiana na lepsze, bo dzięki kanadyjskiemu koloryście rysunki Tocchiniego zyskują jeszcze więcej uroku. McCaig o wiele ciekawiej operuje oświetleniem, dzięki czemu ilustracje w Głębi zyskują więcej głębi (I know, I'm fucking hilarious) i stają się żywsze. Po pierwszym tomie myślałem, że to niemożliwe, ale ten komiks stał się jeszcze ładniejszy, nic tylko oglądać jakie to śliczne!

Głębia wciąż jest bardzo dobrym komiksem rozrywkowym. Co prawda w wypowiadanych ustami bohaterów wywodach Remendera na temat optymizmu autor niebezpiecznie idzie w motywacyjno-filozoficzne rejony i trochę mu się włącza Paulo Coelho, ale na szczęście zdarza się to rzadko, a oszałamiające rysunki pozwalają przymknąć oko na drobne niedostatki scenariusza. Drugi tom jest pod każdym względem lepszy od tomu pierwszego, więc pozostaje tylko czytać i mieć nadzieję, że tendencja zwyżkowa się utrzyma.

czwartek, 8 marca 2018

Blam! Snikt! Wolverine!



A gdyby tak wziąć jednego z najciekawszych artystów mangowych i dać mu do zrobienia komiks o jednym z najpopularniejszych amerykańskich superbohaterów? Dokładnie to zrobił Marvel w 2004 roku z Tsutomu Niheim i Wolverinem. Uwielbiam Blame! tego autora, do postaci Rosomaka też mam jakąś tam sympatię, więc Wolverine: Snikt! wydawał mi się pozycją niezwykle ciekawą. Niestety nie sprostał moim wygórowanym oczekiwaniom, ale mimo tego okazał się bardzo solidnym komiksem.

Fabuła Wolverine: Snikt! rzuca bohatera w przyszłość, do roku 2058, kiedy ludzkość niemal wymarła za sprawą stworów zwanych Mandate'ami. Jedyną słabością Mandate'ów jest adamantium, więc Wolverine został sprowadzony z przeszłości jako jedyna nadzieja na ratunek ludzkości. I to w sumie tyle, pazurzasty mutant biega i zabija stwory, a na końcu (spoiler?) zabija głównego stwora i ratuje wszystkich. Jest to do bólu prosta historia, ale sprawdza się jako pretekst do kolejnych scen akcji, jednocześnie nie starając się być niczym więcej, więc można powiedzieć, że fabuła w pełni spełnia swoje zadanie. Jednak zdecydowanie to nie jest to komiks, który czyta się dla fabuły.

Głównym atutem Snikta są świetne rysunki Niheiego. Przyszłość, do której przeniesiono Wolverine'a bardzo przypomina inne komiksy tego artysty, więc bohaterowie poruszają się po wielkich konstrukcjach będących pornografią dla każdego architekta, a ich przeciwnicy to krypne stwory rodem z twórczości Gigera. A to wszystko w genialnej kresce Niheiego, która łączy w sobie architektoniczne wykształcenie z niemalże horrorowymi motywami, i znacznie odbiega od tego, co reprezentują inni mangacy. Dzięki temu ilustracje są nie tylko oryginalne, ale też bardzo niepokojące. Tsutomu Nihei zdecydowanie jest jednym z najciekawszych artystów mangowych i jego prace są zawsze warte uwagi. A wśród jego prac Wolverine: Snikt! jest czymś wyjątkowym, bo w przeciwieństwie do mang, jest kolorowy. Może Nihei nie jest najlepszym kolorystą, wykonał swoją pracę porządnie, a zimna paleta barw jest miłym dodatkiem pomagającym budować mroczny klimat.

Nihei nie tylko świetnie rysuje, ale też świetnie opowiada historię tymi rysunkami. Narracja w Wolverine: Snikt! jest o wiele lepsza niż w przeciętnym amerykańskim komiksie superbohaterskim. Choć akcja pędzi do przodu, narracja pozwala wybrzmieć poszczególnym scenom, a jednocześnie nie ma to negatywnego wpływu na tempo historii, komiks czyta się błyskawicznie. W ogóle sceny akcji są super zrobione, w bardzo mangowym stylu, więc z ogromną przyjemnością śledzi się te sekwencje obrazów.

Polskie wydanie Wolverine: Snikt! to ciekawy przypadek, bo to jeden z niewielu amerykańskich komiksów wydanych w naszym kraju przez Waneko, wydawnictwo specjalizujące się mangach. Muszę przyznać, że poradzili sobie z tym całkiem nieźle. Komiks jest wydany na śliskim papierze i w miękkiej oprawie, co zawsze jest spoko. Może to banał, ale tyle wychodzi w Polsce komiksów w niepotrzebnej twardej oprawie, że miękka zawsze mnie cieszy. W środku komiksu też wszystko trzyma poziom. Niektórzy mogliby się przyczepić do nieprzetłumaczonych onomatopej, ale mi one nie przeszkadzają. Ogólnie jest to tomik, który bez wstydu można postawić na półce.

Wolverine: Snikt! nie jest tak dobrym komiksem, jak inne dzieła Niheiego, ale nawet słabszy komiks tego autora wciąż jest warty uwagi. Stylistyka mrocznego science-fiction wyróżnia się na tle innych komiksów superbohaterskich, rysunki Niheiego są niesamowicie dobre, a akcja od samego początku wchodzi na najwyższe obroty i nie zwalnia tempa aż do końca. Może nie jest to wybitne dzieło, które cokolwiek zmieniło w gatunku, ale zdecydowanie jest to najlepszej jakości czytadło na leniwe popołudnie. 

Komiks do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.