sobota, 26 maja 2018

Więcej, lepiej, bardziej złodupnie, czyli My Hero Academia, tom 2


Izuku Midoriya kontynuuje swoją edukację w prestiżowej szkole dla superbohaterów, w której stają przed nim coraz trudniejsze wyzwania. Czy niepotrafiący kontrolować swoich mocy nastolatek zdoła sobie z nimi poradzić? Po świetnym pierwszym tomie, seria My Hero Academia autorstwa Koheia Horikoshiego staje się jeszcze lepsza w albumie drugim; stawka znajduje się wyżej, wszystkiego jest więcej, a akcja jest jeszcze bardziej widowiskowa.

W drugiej odsłonie HeroAca dzieją się trzy ważne rzeczy. Od samego początku podkreślany jest konflikt głównego bohatera, Midoriyi, z jego odwiecznym rywalem - Katsukim Bakugo. Midoriya podziwia Bakugo i chciałby być taki jak on, z kolei Bakugo otwarcie gardzi Midoriyą i patrzy na niego z góry. Jest to ciekawy punkt wyjścia, bo oczywiście ta relacja jest oparta na schemacie znanym wielbicielom shonenów już z Dragon Balla, i jeśli Midoriya jest Goku, to Bakugo jest Vegetą, więc wszyscy wiemy, że prędzej czy później chłopcy się ze sobą zaprzyjaźnią. Patrząc na obecny stan ich znajomości bardzo chcę zobaczyć, w jaki sposób autor do tego doprowadzi.

W drugim tomie również przedstawione zostało więcej postaci drugoplanowych, z których większość jest bardzo ciekawa. Znajduje się tu niestety jeden comic relief określany przez autora jako „zboczuch” i wszystkie jego żarty są oparte na molestowaniu, ale japońskie komiksy dla młodzieży chyba nigdy nie pozbędą się takich motywów i trzeba to jakoś przełknąć. Reszta bohaterów z drugiego planu jest naprawdę bardzo fajna, Horikoshi wymyśla dla nich bardzo kreatywne supermoce, a o tym jak świetne są projekty postaci tego autora, pisałem już w recenzjipoprzedniego tomu.

Wreszcie, w drugim tomie pojawiają się czarne charaktery. Niestety zabrakło miejsca i czasu aby zagłębić się w ich psychikę, ale w tych kilku scenach akcji zdążyli pokazać, że naprawdę stanowią zagrożenie, a projekty tych postaci, znów, są po prostu zajebiste, więc zdecydowanie są to antagoniści z potencjałem. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach nie zostanie on zaprzepaszczony, ale jak na razie HeroAca jest bardzo dobrą mangą, więc jestem dobrej myśli.

Drugi tom My Hero Academia jest pod każdym względem lepszy od pierwszego i coś czuję, że (przynajmniej na razie) tendencja zwyżkowa się utrzyma. Jeśli ktoś lubi japońskie komiksy akcji dla młodzieży, to tę serię czytać wręcz powinien, bo to chyba najlepsza manga tego typu ostatnich lat; a jeśli ktoś nie lubi mang tego typu, to też mógłby dać szansę, chociażby dla świetnych rysunków. HeroAca jest dobre, czytajcie HeroAca.


Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko

piątek, 18 maja 2018

Królowe Dramy, czyli Giant Days, tom 1


Giant Days to komiks niepozorny. Spin-off jakiegoś komiksu internetowego, opowiadający o codziennym życiu trzech młodych dziewczyn na studiach. Ot, życiówka, z którą w żaden sposób nie mogę się utożsamiać. Jednak Giant Days to jeden z najlepszych komiksów, jakie ostatnio czytałem.

Esther, Susan i Daisy niedawno zaczęły studia w Londynie. Pomimo wielu dzielących je różnic dziewczęta przyjaźnią się; są jak trzej muszkieterowie, same naprzeciw licznych dramatów studenckiego życia. Na tych właśnie dramatach skupia się Giant Days; bohaterki zmagają się z seksizmem, imprezami, przeziębieniem itd. Jak mówiłem - życiówka, i czyta się ją świetnie. Przede wszystkim dlatego, że odpowiedzialny za scenariusz John Allison napisał tak wiarygodne, ciekawe postaci. Susan, Daisy i Esther żyją na kartach komiksu, a ich życie po prostu chce się śledzić, chce się im kibicować, bo już od pierwszej strony zyskują sobie sympatię czytelnika, a towarzyszący im drugi plan żadną miarą nie jest gorszy, tam również znajdą się interesujące postaci, które łączą przeróżne relacje z głównymi bohaterkami komiksu. Choć te postaci nie uczestniczą w żadnej większej fabule - czytelnik po prostu obserwuje ich perypetie na studiach - Giant Days czyta się jednym tchem. Ogromna w tym zasługa konstrukcji opowieści. Giant Days jest spin-offem komiksu internetowego Scary Go Round, samo również na początku było publikowane w internecie, więc jest skonstruowane jak komiks internetowy: każda strona kończy się jakąś puentą, często jakimś żartem. Dzięki temu każda strona jest satysfakcjonująca i wzbudza chęć przeczytania jeszcze jednej, i tak aż dotrze się do końca. Muszę też wspomnieć o humorze Allisona, bo Giant Days jest komiksem bardzo śmiesznym. Zarówno żarty wizualne, jak i dialogi działają tutaj świetnie, podczas lektury wiele razy zdarzyło mi się głośno zaśmiać, a to nie zdarza się często.

Rysunki Lissy Treiman pokolorowane przez Whitney Cogar są przeurocze. Kreska Treiman jest bardzo cartoonowa, przypomina styl, w jakim Allison rysuje swoje Scary Go Round, ale jest wyraźnie ładniejsza, bo Treiman jest po prostu lepszą rysowniczką. Jej rysunki są ładne, dynamiczne, pokazują akcję z ciekawych perspektyw, a mimika jej postaci jest bardzo ekspresyjna, niemalże mangowa. Pastelowe kolory Whitney Cogar jeszcze dodają tym rysunkom uroku, a efektem współpracy obu pań jest komiks prześliczny, który ogląda się i czyta z wielką przyjemnością.

Giant Days wydawało mi się komiksem niepozornym, ale miło się zaskoczyłem i strasznie się z tego cieszę. Przygody Daisy, Esther i Susan na studiach są przezabawne i bardzo ciepłe, trafiają prosto w serduszko i wywołują takie ciepłe uczucie podczas lektury, podnoszą na duchu. Czytajcie Giant Days, bo bardzo warto.

wtorek, 8 maja 2018

Gdyby Hellboy był wikingiem, czyli Head Lopper & Wyspa albo Plaga Bestii


Nie wiem, jak wy, ale ja czytam dużo komiksów, a czytając dużo komiksów, czytam dużo średnich komiksów. Niesamowicie więc cieszy mnie wyłowienie z tego morza przeciętności perełki, jaką jest Head Lopper & Wyspa albo Plaga Bestii. Ta czteroczęściowa miniseria autorstwa Andrew MacLeana, oryginalnie opublikowana przez Image Comics, to arcydzieło, które przypomniało mi, dlaczego w ogóle pokochałem historie obrazkowe. Tak, Head Lopper jest tak dobry.

Dekapitator Norgal, bohater przez duże „B”, wszędzie chodzący ze swym wiernym mieczem i odciętą, ale niezwykle rozgadaną głową wiedźmy Agathy, przybywa na dręczoną przez plagę bestii wyspę Barry. Niemal natychmiast zostaje wynajęty przez królową do wyeliminowania jej źródła - Czarownika z Czarnego Bagniska - czego w mig się podejmuje. Fabularnie Head Lopper to pełne klisz i absolutnie sztampowe, ale doprowadzone do perfekcji fantasy. MacLean czerpie garściami od największych przedstawicieli gatunku - odnajdą się u fani zarówno Conana, jak i Gry o Tron - i żongluje tymi schematami ze zręcznością cyrkowca. Znajdziecie tu wszystko, czego oczekujecie od fantasy: wielkiego protagonistę rozwiązującego problemy mieczem, skrzywdzone dziecko żądne zemsty, dworskie intrygi. MacLean użył dobrze znanych i wielokrotnie używanych składników, a mimo to udało mu się stworzyć coś zaskakująco świeżego. Pomimo tego, że wszystko to już gdzieś widzieliśmy, przyjemność płynąca z lektury Head Loppera jest ogromna; cały czas ma się ochotę na więcej, chce się poznawać ten świat i losy przemierzających go bohaterów. MacLean osiągnął to poprzez wartką akcję i lekki humor - dostarczany głównie przez będącą genialnym comic reliefem Agathę - które zawarł w świetnie skonstruowanej opowieści, w której dzieje się o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

Największym jednak atutem Head Loppera są genialne rysunki. Kreska MacLeana przypomina nieślubne dziecko Adventure Time i Hellboya; rysunki są raczej proste - jak w kreskówce Pendletona Warda - ale też często mają gęstą, mroczną, niezwykłą atmosferę rodem z komiksów Mike'a Mignoli. Uroku dodają im kolory nakładane głównie przez Mike'a Spicera. Pojawiają się tu również inni koloryści, w tym sam MacLean, ale nie ma to większego znaczenia, bo wszyscy trzymają się tego samego stylu: pastelowe, płaskie barwy i okazjonalnie dużo czerni, na podobieństwo Mignoli. Jest to bardzo dobry sposób nakładania kolorów, bo komiks jest śliczny. Jednak jeszcze ważniejszy od walorów estetycznych jest sposób, w jaki autor rozmieszcza te rysunki na stronach. Narracja w Head Lopperze to komiksowa poezja z najwyższej półki, MacLean z wirtuozerią godną największych mistrzów tego medium prowadzi wzrok czytelnika po stronie, nigdzie się nie spieszy, pozwala odpowiednio wybrzmieć każdej scenie. Najlepszymi momentami Head Loppera zdecydowanie są sceny akcji, w których MacLean wspina się na wyżyny swoich umiejętności i za pomocą statycznych obrazów przedstawia ruch w fenomenalny sposób; poświęca tym sekwencjom więcej miejsca, więcej kadrów, dzięki czemu dokładniej przedstawia, w jaki sposób poruszają się bohaterowie. Daje to świetny efekt, szczególnie w porównaniu z innymi amerykańskimi komiksami, które często strasznie się spieszą i nie pozwalają sobie na zużywanie tak dużej ilości kadrów na pojedyncze sceny.

W polskim wydaniu, za które odpowiedzialne jest wydawnictwo Non Stop Comics, znalazłem ze dwie literówki, ale to drobnostki, takie jak napisanie np. „Agata” bez „h”, więc nie są warte uwagi. Warte uwagi są natomiast zamieszczone w tomie dodatki, bo jest ich dużo i są dobre. Oprócz właściwego komiksu Head Lopper & Wyspa albo Plaga Bestii zawiera standardową galerię okładek, ale też szkicownik MacLeana i - co chyba najciekawsze - bogatą galerię fanartów stworzonych przez przeróżnych świetnych artystów, w tym samego Mike'a Mignolę.

Jeśli jeszcze nie czytaliście Head Loppera, to powinniście nadrobić tę zaległość jak najszybciej, bo jest to komiks perfekcyjny, a Andrew MacLean to komiksowy geniusz, którego nazwisko powinno być wymieniane jednym tchem obok Jacka Kirby'ego, Alana Moore'a, czy Mike'a Mignoli.