sobota, 4 lutego 2017

Seria Niefortunnych Zdarzeń (serial)


Netflix już od początku roku rozpieszcza fanów seriali. W piątek trzynastego (a jakże) stycznia ukazała się ich Seria Niefortunnych Zdarzeń, druga już adaptacja serii książek dla dzieci Lemony'ego Snicketa pod tym samym tytułem. Nie czytałem książek, nie widziałem filmu z Jimem Carreyem, a nową oryginalną produkcją Netflixa zainteresowałem się głównie dzięki jej uroczej kampanii reklamowej, która przekonywała widzów żeby tego nie oglądali i poszli robić coś innego, a że jestem edgy i nie będę robił tego co mi każą to oczywiście musiałem ten serial obejrzeć. I okazało się że nie tylko marketing był dobry, a ja mam już jeden z ulubionych seriali tego roku.

Po śmierci rodziców w tajemniczym pożarze Violet, Klaus i Sunny Baudelaire trafiają pod opiekę Hrabiego Olafa, aktora teatralnego, który zamierza przejąć fortunę odziedziczoną po rodzicach przez Violet. Śmierć rodziców była tylko początkiem nieszczęść Baudelaire'ów, a ich kolejne przygody zdecydowanie nie są czymś, czego chciało by się doświadczyć samemu. Dlatego z taką satysfakcją się to ogląda. Dzieciaki, mimo wpadania w coraz większe kłopoty, jakoś sobie radzą, często dzięki swoim „specjalnym umiejętnościom”. Najstarsza, czternastoletnia Violet jest inżynierem i buduje różne maszyny, dwunastoletni Klaus czyta książki i wie rzeczy, a Sunny jest jeszcze niemowlakiem, ale ma mocne zęby mogące się przegryźć nawet przez kamień. Wątek dzieci nie jest jednak wszystkim co serial ma do zaoferowania. W tle rozgrywa się intryga związana z tajną organizacją, w którą zamieszana jest większość dorosłych bohaterów. Tak, ten serial jest totalnie przerysowany. Pod każdym aspektem, od scenariusza po dekoracje. W świecie Serii Niefortunnych Zdarzeń, jak to w tekstach kultury targetowanych w młodszego odbiorcę bywa, to dzieci są jedynymi rozsądnymi osobami i wszystkie spotykające ich nieszczęścia są winą nieporadnych dorosłych, a i scenografia nie boi się wyglądać trochę sztucznie, operując odrealnioną paletą kolorów i nieautentyczną scenerią. Widać w tym rękę producenta i reżysera serii, Barry'ego Sonnenfelda, znanego z takich filmów jak Man in Black czy Wild Wild West. Świetnie po tej surrealistycznej stylistyce porusza się grający głównego antagonistę Neil Patrick Harris, który, przypominam tym którzy utknęli w serialach, jest, tak jak grana przez niego postać, aktorem teatralnym, więc jako Olaf może przenieść na ekran trochę scenicznego doświadczenia i poszarżować aktorsko. Do tego czwarta ściana wędruje sobie z miejsca na miejsce, raz stoi stabilnie, raz znika, a całą historię opowiada grany przez Patricka Warburtona narrator, będący jednocześnie bohaterem ze świata przedstawionego.

To wszystko działa, ale trzeba pamiętać o jednej rzeczy: to jest serial dla dzieci. Spokojnie możecie to oglądać z dziećmi/bratankami/młodszymi kuzynami/whateva, dzieciaki były targetem książek i nie inaczej jest z serialem. Stąd aspekt dydaktyczny, który trochę mi przeszkadzał. Mianowicie w każdym miejscu do którego trafiają Baudelaire'owie jest biblioteka, i to tam bohaterowie muszą się udać żeby rozwiązać wszystkie swoje problemy. Zgadzam się że biblioteki są super, ale ten serial podkreśla to trochę zbyt dobitnie. Nie znaczy to jednak że jest całkiem dziecinny. Hrabia Olaf jest okrutny i nie ma oporów przed zabijaniem żeby osiągnąć cel, a dzieciaki są przetrzymywane w klatkach, zmuszane do pracy, hipnotyzowane, i generalnie klimat jest raczej ponury. Równoważy to świetny humor. Scenariusz pisał ukrywający się pod pseudonimem „Lemony Snicket” Daniel Handler, autor pierwowzoru, i odwalił kawał dobrej roboty. Humor słowny i sytuacyjny moim zdaniem jest perfekcyjny, choć czasami twórcy stąpają po cienkim lodzie. Jest np. scena w której pada propozycja pójścia do kina, na co Neil Patrick Harris stwierdza że woli rozrywkę w zaciszu domowym, w streamingowej telewizji, i mówiąc to patrzy w kamerę. Mi się takie smaczki podobają, ale dla niektórych może to być zbyt nachalne puszczanie oczka do widza. A, no i oczywiście polecam oglądać po angielsku, bo są żarty nieprzetłumaczalne, i tutaj też kilka takich się znajdzie.

Trzeba poświęcić akapit obsadzie, bo ta jest fenomenalna. Przyznam się bez bicia że nie widziałem Jak poznałem waszą matkę (w ogóle jakiś nieprzygotowany jestem do tej notki...), więc nie powiem wam czy NPH odciął się od wizerunku Barneya Stinsona, ale zapewniam że jego Hrabia Olaf jest cudowny. Zły do szpiku kości, kreskówkowo przerysowany, zabawny, a scenariusz co i rusz każe mu się pod kogoś podszywać, więc oprócz NPH wcielającego się w Olafa mamy Olafa wcielającego się np. w kapitana okrętu. Wspaniale się ogląda tę aktorską matrioszkę. A reszta obsady wcale Harrisowi nie ustępuje. Patrick Warburton ze swoim charakterystycznym głosem jest świetnym narratorem, wiecznie kaszlący pracownik banku Arthur Poe grany przez K. Todda Freemana jest przezabawny, i, co nie powinno być zaskoczeniem po Stranger Things, nawet dzieciaki wypadają dobrze. Malina Weissman i Louis Hynes mimo młodego wieku stanęli na wysokości zadania i nie odstają od reszty aktorów. No i w większości są to aktorzy którzy potrafią śpiewać, z czego twórcy nie omieszkali skorzystać i dali im trzy świetne piosenki: śpiewany przez NPH opening każdego odcinka Look Away, również wykonywane przez NPH i grupkę postaci drugoplanowych It's the Count!, oraz śpiewane przez wszystkich bohaterów That's Not How The Story Goes w finale. Niezwykle przyjemnie się tego wszystkiego słucha, mam nadzieję że w kolejnych sezonach obsada również będzie miała okazję pośpiewać. A w ogóle to po drugim planie spaceruje sobie Batman, i to ten najlepszy, Lego Batman. Ale kogo gra Will Arnett wam nie powiem, bo trochę spoiler.

Pierwszy sezon składa się z ośmiu odcinków, a każde dwa to kolejna powieść. Literacki pierwowzór to trzynastotomowa seria, więc, jeśli nie zrobiłem błędu w obliczeniach, do tej pory Netflix zekranizował cztery książki. Ciekawi mnie jak to będzie wyglądało dalej, bo trzynaście nie za bardzo chce się podzielić na cztery. Najpewniej ostatni sezon będzie dłuższy.

Fabuła toczy się wartko, humor bawi, sekretna organizacja intryguje, a jeden z ostatnich odcinków kończy się twistem który wgniótł mnie w fotel i mamrocząc „ja pierdolę” musiałem zbierać szczękę z podłogi. Jedyny problem Serii Niefortunnych Zdarzeń to otwarte zakończenie, bo historia urywa się w trakcie i nie wiadomo ile trzeba będzie czekać na ciąg dalszy. Oczywiście jest to uwarunkowane książkowym oryginałem, i przestanie być problemem kiedy drugi sezon w końcu się ukaże, a ilość dobra oferowanego przez ten serial jest tak ogromna że ten mały minusik nic nie znaczy. Netflix znowu zrobił coś po prostu zajebistego, oglądajcie bo warto!


1 komentarz:

  1. Ja już zakochałam się w tym serialu. Cztery dni i całość oglądnięta. Neil Patrick Harris odwalił kawał dobrej roboty!
    Obserwuję!!

    Pozdrawiam
    toreador-nottoread.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń