środa, 22 listopada 2017

Bungou Stray Dogs


Bungou Stray Dogs – Bezpańscy Literaci pisane przez Kafkę Asagiri i rysowane przed Sango Harukawę to manga, która miała ogromny potencjał. Asagiri oparł swoje postaci na klasycznych pisarzach, zrobił z nich młodych ludzi z supermocami i kazał im się bić. Przecież to genialne. Niestety, jest to doskonały przykład mangi, na którą twórcy mieli świetny pomysł, ale nie za bardzo wiedzieli co z nim dalej zrobić, po drodze popełnili mnóstwo błędów i ostatecznie stworzyli dzieło mierne. A szkoda, bo pomysł był naprawdę dobry.

Osadzona w Jokohamie fabuła serii opiera się na przepychankach trzech frakcji: Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, Mafii Portowej, i Gildii. Zbrojna Agencja Detektywistyczna to „ci dobrzy”, i to właśnie do nich należy główny bohater serii, Atsushi Nakajima, zaś Mafia Portowa to „ci źli”, i wśród nich najważniejszy dla fabuły wydaje się Ryuunosuke Akutagawa. W jednej i drugiej grupie jest wielu bohaterów, ale przyznam się, że jestem absolutnym laikiem jeśli chodzi o literaturę japońską - czytałem tylko jedną książkę Murakamiego, który się w tej mandze nie pojawia - i żadnego z tych nazwisk nie kojarzyłem wcześniej. Na szczęście w tomie trzecim na scenę wkracza trzeci gracz, kolejna grupa antagonistów nazywająca siebie Gildią i składająca się z pisarzy zachodnich, a wśród nich Francis Scott Fitzgerald, Howard Philips Lovecraft, Lucy Maud Montgomery, Agata Christie, Dostojewski, Steinbeck, i wielu innych. Kreacje wszystkich tych postaci są - zakładam, że luźno - oparte na charakterach faktycznych pisarzy, a ich supermoce, nazywane tutaj „zdolnościami”, inspirowane ich twórczością, i to jest super. Odkrywanie tutejszych wersji znanych mi pisarzy było chyba najfajniejszym aspektem tej mangi, a dzięki postaciom japońskich literatów, wspomaganym przez posłowia od tłumaczki, dowiedziałem się czegoś więcej o literaturze Kraju Kwitnącej Wiśni, a nowa wiedza to zawsze wartość dodana.

Wszystko to jednak okazuje się niewiele warte, bo sama manga jest słaba. Już na samym poziomie koncepcyjnym dzieją się złe rzeczy, bo zdolności bohaterów są przeróżne: od ciekawych, przez widowiskowe, po totalnie beznadziejne. Dla przykładu: Akiko Yosano, lekarka Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, potrafi całkowicie wyleczyć śmiertelne rany, więc jej kuracja wiąże się z pogłębianiem ran nie śmiertelnych, co jest spoko. Atsushi, główny bohater, zmienia się w tygrysa, co wygląda bardzo cool. Jest też koleś, który jest niewrażliwy na obrażenia zadawane przez bomby w kształcie cytryn, więc do walki wykorzystuje bomby w kształcie cytryn, które konstruuje sobie sam. Takich głupot jest tu więcej, a każda bardziej absurdalna od poprzedniej.

Fabuła serii jest pretekstowa i nieumiejętnie poprowadzona. Wydarzenia dzieją się okropnie wolno, a kolejne rozdziały albo popychają główny wątek do przodu, albo wprowadzają nową postać, ale zrobienie obu tych rzeczy naraz widocznie było dla Kafki Asagiri zbyt skomplikowane, co skutkuje dużą ilością rozdziałów o niczym. Cała historia sprowadza się do tego, że jest sobie Agencja, która robi właściwie nie wiadomo co, i nie lubi się z Mafią, więc się trochę biją. Później dołącza Gildia, która nie lubi się z nikim, więc biją się ze wszystkimi. Tak naprawdę scenariusz służy tutaj tylko jako usprawiedliwienie kolejnych walk, i nawet by mi to nie przeszkadzało, gdyby te walki były dobre. Trudno jest jednak śledzić sekwencję walki, gdy nie wiadomo co się dzieje. W scenach akcji panuje chaos, zarówno w scenariuszu jak i w narracji, czego mandze na akcji skupionej wybaczyć nie można.

Jakby tego było mało, twórcy popełniają najgorszy błąd, jaki można zrobić pisząc fantasy. Najpierw ustalają zasady działania swojego świata, a później bezceremonialnie je łamią. Konkretnie chodzi mi o zdolność Atsushiego, o którym na początku jest wyraźnie powiedziane, że podczas pełni księżyca zmienia się w tygrysa. Później jednak, bez żadnego wytłumaczenia, przemiana zachodzi wedle woli bohatera i nawet nie musi być całkowita, bo najczęściej Atsushi zmienia na tygrysie tylko swoje ręce i nogi. To tak, jakby Superman nagle stwierdził, że kryptonit jest całkiem ok i nie wie czemu wcześniej mu przeszkadzał. Tak się po prostu nie robi, bo przez to czytelnik nie może zaufać kolejnym elementom świata przedstawionego.

Bungou Stray Dogs popełnia również wiele grzechów, za które wielu ludzi nie znosi mangi i anime w ogóle, a najgorszym z nich jest seksualizacja małych dziewczynek. Jest to okropny, ale bynajmniej nie jedyny chory fetysz występujący w tej mandze. Wśród głównych bohaterów pozytywnych jest rodzeństwo tworzące kazirodczy związek, o którym wszystkie inne postaci wiedzą i żadna nie ma z tym problemu, a nawet jest to rozgrywane jako żart. Takie wątki, ukazywane w taki sposób, nie powinny uchodzić za coś normalnego, a w tej mandze ukazywane są jako jak najbardziej zgodne z normą. Bardzo „mangowe”, w pejoratywnym tego określenia znaczeniu, są też projekty postaci i ich wiek. Oczywiście wszyscy muszą być bardzo atrakcyjni, co zostało tu doprowadzone do absurdu, oraz bardzo młodzi. Do tego stopnia, że w pewnym momencie dwudziestodwuletni Osamu Dazai dowiaduje się, że się zestarzał i jego umiejętności bojowe nie są już takie, jak dawniej. To kiedy był u szczytu sił, w podstawówce? Problemem może być również fakt, że wszyscy bohaterowie pozytywni to japońscy pisarze, a wszyscy pisarze niejapońscy są przedstawiani jako czarne charaktery, co można dość nieładnie zinterpretować i chyba lepiej w ogóle się nad tym nie zastanawiać.

Przynajmniej rysunki potrafią być okej. Nie zawsze, bo, jak już pisałem, sceny akcji są strasznie chaotyczne, a przez wymuszoną atrakcyjność wszystkich bohaterów character design jest nudny, ale ogólnie kreska Sango Harukawy jest całkiem miła dla oka, a w scenach, w których nic się nie dzieje, artysta radzi sobie z narracją o wiele lepiej niż w scenach akcji. Jednak Harukawa naprawdę rozwija skrzydła, gdy przychodzi mu rysować nieludzkie istoty. Zdolności niektórych bohaterów wiążą się z kontrolowaniem demonów lub innych potworów, i te wyglądają wręcz fenomenalnie. Może nie wszystkie projekty tych stworów są funkcjonalne i zdarzają się w nich zbędne elementy, ale wszystkie robią wrażenie wizualnie i przyjemnie się na nie patrzy.

Standardowy dla Waneko format i obwoluta sprawiają, że polska edycja Bungou Stray Dogs wygląda po prostu jak kolejna, dobrze wydana manga tego wydawnictwa. Do tego na końcu każdego tomu znajduje się bardzo fajny dodatek w postaci posłowia od tłumaczki, w którym pani Karolina Dwornik wyjaśnia kim naprawdę byli występujący w tomie japońscy pisarze i opowiada o ich dziełach, na których oparte są pojawiające się w mandze supermoce. Jednakże w samej treści mangi pojawiają się nieprzyjemne mankamenty. Przede wszystkim liternictwo jest okropne. Teksty w dymkach często znajdują się blisko krawędzi, zostawiając po drugiej stronie mnóstwo pustej przestrzeni. Wygląda to paskudnie, nieprofesjonalnie, i jakby było robione w pośpiechu, i aż dziwne, że Waneko pozwoliło sobie wypuścić na rynek tak niedopracowany produkt. Mam też pewne zastrzeżenie do tłumaczenia. Dialogi większości postaci brzmią poprawnie, ale jeden z antagonistów mangi posługuje się językiem stylizowanym, a w polskiej edycji ta stylizacja polega na wrzucaniu do zdań odmienionej formy czasownika „być” gdzieś w okolicy orzeczenia, oraz okazyjnym używaniu archaicznych form zaimków osobowych. Strasznie słabo to brzmi, a mówiąca w ten sposób postać wychodzi na dupka (może to i lepiej, bo bez tego ta postać jest w ogóle pozbawiona charakteru).

Bungou Stray Dogs opiera się na świetnym pomyśle, ale nie ma to większego znaczenia, bo jego wartość zgubiła się gdzieś pomiędzy słabym scenariuszem, nierównymi rysunkami, i lichym wydaniem. Osoby bardzo zainteresowane japońską literaturą mogą od biedy sprawdzić, ale czytelnicy mający ochotę na dobrą mangę akcji nie mają tu czego szukać. 

  
Recenzja na podstawie pierwszych pięciu tomów serii. Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz