Bungou Stray Dogs – Bezpańscy
Literaci pisane przez Kafkę Asagiri i rysowane przed Sango Harukawę
to manga, która miała ogromny potencjał. Asagiri oparł swoje
postaci na klasycznych pisarzach, zrobił z nich młodych ludzi z
supermocami i kazał im się bić. Przecież to genialne. Niestety,
jest to doskonały przykład mangi, na którą twórcy mieli świetny
pomysł, ale nie za bardzo wiedzieli co z nim dalej zrobić, po
drodze popełnili mnóstwo błędów i ostatecznie stworzyli dzieło
mierne. A szkoda, bo pomysł był naprawdę dobry.
Osadzona w Jokohamie fabuła serii
opiera się na przepychankach trzech frakcji: Zbrojnej Agencji
Detektywistycznej, Mafii Portowej, i Gildii. Zbrojna Agencja
Detektywistyczna to „ci dobrzy”, i to właśnie do nich należy
główny bohater serii, Atsushi Nakajima, zaś Mafia Portowa to „ci
źli”, i wśród nich najważniejszy dla fabuły wydaje się
Ryuunosuke Akutagawa. W jednej i drugiej grupie jest wielu bohaterów,
ale przyznam się, że jestem absolutnym laikiem jeśli chodzi o
literaturę japońską - czytałem tylko jedną książkę
Murakamiego, który się w tej mandze nie pojawia - i żadnego z tych
nazwisk nie kojarzyłem wcześniej. Na szczęście w tomie trzecim na
scenę wkracza trzeci gracz, kolejna grupa antagonistów nazywająca
siebie Gildią i składająca się z pisarzy zachodnich, a wśród
nich Francis Scott Fitzgerald, Howard Philips Lovecraft, Lucy Maud
Montgomery, Agata Christie, Dostojewski, Steinbeck, i wielu innych.
Kreacje wszystkich tych postaci są - zakładam, że luźno - oparte
na charakterach faktycznych pisarzy, a ich supermoce, nazywane tutaj
„zdolnościami”, inspirowane ich twórczością, i to jest super.
Odkrywanie tutejszych wersji znanych mi pisarzy było chyba
najfajniejszym aspektem tej mangi, a dzięki postaciom japońskich
literatów, wspomaganym przez posłowia od tłumaczki, dowiedziałem
się czegoś więcej o literaturze Kraju Kwitnącej Wiśni, a nowa
wiedza to zawsze wartość dodana.
Wszystko to jednak okazuje się
niewiele warte, bo sama manga jest słaba. Już na samym poziomie
koncepcyjnym dzieją się złe rzeczy, bo zdolności bohaterów są
przeróżne: od ciekawych, przez widowiskowe, po totalnie
beznadziejne. Dla przykładu: Akiko Yosano, lekarka Zbrojnej Agencji
Detektywistycznej, potrafi całkowicie wyleczyć śmiertelne rany,
więc jej kuracja wiąże się z pogłębianiem ran nie śmiertelnych,
co jest spoko. Atsushi, główny bohater, zmienia się w tygrysa, co
wygląda bardzo cool. Jest też koleś, który jest niewrażliwy na
obrażenia zadawane przez bomby w kształcie cytryn, więc do walki
wykorzystuje bomby w kształcie cytryn, które konstruuje sobie sam.
Takich głupot jest tu więcej, a każda bardziej absurdalna od
poprzedniej.
Fabuła serii jest pretekstowa i
nieumiejętnie poprowadzona. Wydarzenia dzieją się okropnie wolno,
a kolejne rozdziały albo popychają główny wątek do przodu, albo
wprowadzają nową postać, ale zrobienie obu tych rzeczy naraz
widocznie było dla Kafki Asagiri zbyt skomplikowane, co skutkuje
dużą ilością rozdziałów o niczym. Cała historia sprowadza się
do tego, że jest sobie Agencja, która robi właściwie nie wiadomo
co, i nie lubi się z Mafią, więc się trochę biją. Później
dołącza Gildia, która nie lubi się z nikim, więc biją się ze
wszystkimi. Tak naprawdę scenariusz służy tutaj tylko jako
usprawiedliwienie kolejnych walk, i nawet by mi to nie przeszkadzało,
gdyby te walki były dobre. Trudno jest jednak śledzić sekwencję
walki, gdy nie wiadomo co się dzieje. W scenach akcji panuje chaos,
zarówno w scenariuszu jak i w narracji, czego mandze na akcji
skupionej wybaczyć nie można.
Jakby tego było mało, twórcy
popełniają najgorszy błąd, jaki można zrobić pisząc fantasy.
Najpierw ustalają zasady działania swojego świata, a później
bezceremonialnie je łamią. Konkretnie chodzi mi o zdolność
Atsushiego, o którym na początku jest wyraźnie powiedziane, że
podczas pełni księżyca zmienia się w tygrysa. Później jednak,
bez żadnego wytłumaczenia, przemiana zachodzi wedle woli bohatera i
nawet nie musi być całkowita, bo najczęściej Atsushi zmienia na
tygrysie tylko swoje ręce i nogi. To tak, jakby Superman nagle
stwierdził, że kryptonit jest całkiem ok i nie wie czemu wcześniej
mu przeszkadzał. Tak się po prostu nie robi, bo przez to czytelnik
nie może zaufać kolejnym elementom świata przedstawionego.
Bungou Stray Dogs popełnia również
wiele grzechów, za które wielu ludzi nie znosi mangi i anime w
ogóle, a najgorszym z nich jest seksualizacja małych dziewczynek.
Jest to okropny, ale bynajmniej nie jedyny chory fetysz występujący
w tej mandze. Wśród głównych bohaterów pozytywnych jest
rodzeństwo tworzące kazirodczy związek, o którym wszystkie inne
postaci wiedzą i żadna nie ma z tym problemu, a nawet jest to
rozgrywane jako żart. Takie wątki, ukazywane w taki sposób, nie
powinny uchodzić za coś normalnego, a w tej mandze ukazywane są
jako jak najbardziej zgodne z normą. Bardzo „mangowe”, w
pejoratywnym tego określenia znaczeniu, są też projekty postaci i
ich wiek. Oczywiście wszyscy muszą być bardzo atrakcyjni, co
zostało tu doprowadzone do absurdu, oraz bardzo młodzi. Do tego
stopnia, że w pewnym momencie dwudziestodwuletni Osamu Dazai
dowiaduje się, że się zestarzał i jego umiejętności bojowe nie
są już takie, jak dawniej. To kiedy był u szczytu sił, w
podstawówce? Problemem może być również fakt, że wszyscy
bohaterowie pozytywni to japońscy pisarze, a wszyscy pisarze
niejapońscy są przedstawiani jako czarne charaktery, co można dość
nieładnie zinterpretować i chyba lepiej w ogóle się nad tym nie
zastanawiać.
Przynajmniej rysunki potrafią być
okej. Nie zawsze, bo, jak już pisałem, sceny akcji są strasznie
chaotyczne, a przez wymuszoną atrakcyjność wszystkich bohaterów
character design jest nudny, ale ogólnie kreska Sango Harukawy jest
całkiem miła dla oka, a w scenach, w których nic się nie dzieje,
artysta radzi sobie z narracją o wiele lepiej niż w scenach akcji.
Jednak Harukawa naprawdę rozwija skrzydła, gdy przychodzi mu
rysować nieludzkie istoty. Zdolności niektórych bohaterów wiążą
się z kontrolowaniem demonów lub innych potworów, i te wyglądają
wręcz fenomenalnie. Może nie wszystkie projekty tych stworów są
funkcjonalne i zdarzają się w nich zbędne elementy, ale wszystkie
robią wrażenie wizualnie i przyjemnie się na nie patrzy.
Standardowy dla Waneko format i
obwoluta sprawiają, że polska edycja Bungou Stray Dogs wygląda po
prostu jak kolejna, dobrze wydana manga tego wydawnictwa. Do tego na
końcu każdego tomu znajduje się bardzo fajny dodatek w postaci
posłowia od tłumaczki, w którym pani Karolina Dwornik wyjaśnia
kim naprawdę byli występujący w tomie japońscy pisarze i opowiada
o ich dziełach, na których oparte są pojawiające się w mandze
supermoce. Jednakże w samej treści mangi pojawiają się
nieprzyjemne mankamenty. Przede wszystkim liternictwo jest okropne.
Teksty w dymkach często znajdują się blisko krawędzi, zostawiając
po drugiej stronie mnóstwo pustej przestrzeni. Wygląda to
paskudnie, nieprofesjonalnie, i jakby było robione w pośpiechu, i
aż dziwne, że Waneko pozwoliło sobie wypuścić na rynek tak
niedopracowany produkt. Mam też pewne zastrzeżenie do tłumaczenia.
Dialogi większości postaci brzmią poprawnie, ale jeden z
antagonistów mangi posługuje się językiem stylizowanym, a w
polskiej edycji ta stylizacja polega na wrzucaniu do zdań
odmienionej formy czasownika „być” gdzieś w okolicy orzeczenia,
oraz okazyjnym używaniu archaicznych form zaimków osobowych.
Strasznie słabo to brzmi, a mówiąca w ten sposób postać wychodzi
na dupka (może to i lepiej, bo bez tego ta postać jest w ogóle
pozbawiona charakteru).
Bungou Stray Dogs opiera się na
świetnym pomyśle, ale nie ma to większego znaczenia, bo jego wartość zgubiła się gdzieś pomiędzy słabym scenariuszem, nierównymi rysunkami, i lichym wydaniem. Osoby bardzo zainteresowane japońską literaturą
mogą od biedy sprawdzić, ale czytelnicy mający ochotę na dobrą mangę
akcji nie mają tu czego szukać.
Recenzja na podstawie pierwszych pięciu tomów serii. Mangę do recenzji udostępniło wydawnictwo Waneko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz