Po serialu The Punisher nie
spodziewałem się absolutnie niczego. Co prawda Frank Castle był
najlepszym elementem drugiego sezonu Daredevila, ale kolejne
Marvelowe seriale Netflixa były coraz gorsze, czego zwieńczeniem
było okropne Defenders, więc zacząłem wątpić, że Netflix jest
jeszcze w stanie wyprodukować dobry serial superbohaterski. Punisher
jednak udowodnił mi, że się mylę, i okazał się serialem bardzo
dobrym. Więcej nawet, najlepszym serialem Marvela od czasów
pierwszego sezonu Daredevila.
Na pierwszy rzut oka fabuła Punishera
wydaje się najbardziej banalną i sztampową historią, jaką można
napisać używając tej postaci. Po wykończeniu wszystkich członków
mafii, którzy brali udział w morderstwie jego rodziny, Frank
odkrywa spisek wojskowy związany z jego mroczną przeszłością.
I faktycznie jest to banalna historia, a jej jedyny twist znany jest
czytelnikom komiksów od ponad czterdziestu lat, ale jest też bardzo
dobrze wykonana. Dokładnie tak, jak miało to miejsce w wyżej
wspomnianym pierwszym sezonie Daredevila, który też przecież
operował schematami, ale doprowadzał je do perfekcji. Te seriale
nie starają się powiedzieć widzom czegoś nowego o danym
bohaterze, tylko pokazać im na ekranie jego esencję, i to wychodzi
im po prostu świetnie.
Skoro już mowa o bohaterach to trzeba
powiedzieć, że to właśnie oni są najmocniejszym punktem tego
serialu. Sam Frank został przedstawiony z dwóch perspektyw: jako
kochający mąż i ojciec, i jako bezlitosna maszyna do zabijania.
Ten dualizm wypada bardzo ciekawie, szczególnie dzięki grze
aktorskiej Jona Bernthala, który jest twardym sukinsynem kiedy
trzeba, ale jednocześnie ma coś ciepłego w oczach, co cały czas
przypomina widzom o jego łagodniejszej stronie. W ogóle Jon
Bernthal jest bardzo dobrym aktorem i perfekcyjnym Frankiem Castle,
Netflix odwalił kawał dobrej roboty z tym castingiem.
Na Franku jednak serial się nie
kończy, bo towarzyszy mu bardzo mocny drugi plan. W spisek, wokół
którego kręci się cała fabuła, zamieszani są jeszcze David
Lieberman, były pracownik NSA, uważany za martwego i ukrywający
się pod pseudonimem „Micro”, oraz agentka Homeland Security
Dinah Madani. Znajomość Davida i Franka zaczyna się od skrajnej
nieufności z obu stron, ale z biegiem kolejnych odcinków przeradza
się w przeuroczą męską przyjaźń. Obserwowanie rozwoju tej
relacji jest bardzo przyjemne i satysfakcjonujące, prawdziwy
przyjaciel to dokładnie to, czego Frank potrzebował. Z kolei
agentka Madani nie wchodzi w większe interakcje z Frankiem aż do
późniejszych odcinków serialu, za to w DHS ma przesympatycznego
partnera, Sama Steina, i tę dwójkę również bardzo miło się
ogląda. Madani pełni również rolę dywersyfikowania obsady, bo
jest niebiałą kobietą na wysokim stanowisku. Serial ma plusik za
lewacką propagandę. Jeszcze bardziej polityczne znaczenie ma postać
Lewisa, młodego weterana, który po misji Wietnamie zmaga się z
PTSD, ale o nim za chwilę. Punisher ma również bardzo dobrego
villaina, o wiele lepszego niż całe Hand i Diamondback razem
wzięci. Więcej o nim nie powiem, bo spoiler, ale naprawdę jest
bardzo spoko.
Przed seansem miałem sporo obaw co do
długości serialu, bo do tej pory, oprócz pierwszego sezonu
Daredevila, wszystkie Marvelowe seriale Netflixa były zbyt długie i
na siłę przeciągane, a z jakiegoś powodu Punisher pozostał przy
formacie trzynastu odcinków. Okazało się jednak, że pod tym
względem Punisher jest lepszy nawet od uwielbianej przez fanów
Jessici Jones i w pełni wykorzystuje te trzynaście odcinków.
Przede wszystkim fabuła Punishera, choć banalna, została
umiejętnie rozpisana na te trzynaście odcinków i rozwija się
naturalnie; nie ma w niej tak sztucznie rozciągających historię
zabiegów, jak kolejne ucieczki Kilgrave'a w Jessice Jones, czy
wprowadzenie kolejnego antagonisty w Luke'u Cage'u. Nie ma w nim też
postaci, które zostały wprowadzone tylko po to, aby odegrać jakąś
rolę w którymś kolejnym sezonie innego serialu, jak Nuke z Jessici
Jones. Wszystkie wątki zostały również doprowadzone do końca,
Punisher jest kompletną historią z satysfakcjonującym
zakończeniem, a nie, jak Iron Fist i drugi sezon Daredevila,
prologiem do kolejnego serialu. Można się kłócić, na ile
serialowi potrzebna była postać Lewisa, którego wątek nie ma
większego wpływu na główną fabułę, ale moim zdaniem jego
obecność jak najbardziej jest uzasadniona, bo powoduje pewną
dyskusję.
w tym akapicie będą
trochę spoilery
Porozmawiajmy o polityce. Nie da się
ukryć, że tylko po to istnieje Lewis. Otóż Lewis tak bardzo nie
radzi sobie z PTSD, że w pewnym momencie staje się terrorystą i
aby osiągnąć swoje cele podkłada bomby w miejscach publicznych,
jednocześnie cały czas wierząc, że postępuje słusznie i
sprawiedliwie. Nawet inni bohaterowie serialu wprost porównują
Lewisa do Franka, który przecież też postanowił wymierzać
sprawiedliwość na własną rękę. Pojawiają się też głosy
usprawiedliwiające, bo przecież Frank nie zabija niewinnych.
Kwestia moralności postępowania superbohaterów jest przez takie
historie wałkowana często, ale w przypadku Punishera, którego
metody są dość radykalne, wydaje się szczególnie istotna i
ciekawa, więc dobrze, że serial tak mocno zwraca na to uwagę.
Pojawia się też w Punisherze kwestia dostępności broni palnej, i
tutaj serial rozpoczyna dyskusję, ale unika zajęcia w niej pozycji.
Na początku poznajemy postać O'Connora, rzekomego weterana z
Wietnamu, który ma skrajnie prawicowe poglądy, sprowadzające się
do „guns = freedom”. Później ta postawa zostaje przez serial
wyśmiana, a O'Connor okazuje się kłamcą, który nigdy nie był w
Wietnamie. No i dobrze, krytyka prawaczków zawsze jest spoko. Jednak następnie w serialu pojawia się postać senatora o lewicowych
poglądach, który chciał ograniczyć dostęp do broni i mówił na
ten temat całkiem mądre rzeczy, ale okazało się, że jest
tchórzem, który poświęciłby życie niewinnej kobiety aby
uratować własne, a później jeszcze okłamał policję, aby na
tchórza nie wyjść. Bardzo widać, że poprzez krytykowanie obu
postaw twórcy chcieli dogodzić wszystkim widzom, ale wolałbym
jednak, żeby pokazali również własne zdanie.
koniec spoilerów
Punisher
jest też serialem bardzo dobrym technicznie. Po tej fatalnie
pociętej żenadzie z poprzednich seriali, serwowanej widzom za
każdym razem, gdy na ekranie pojawiali się źli ninja, miło w
końcu obejrzeć ładnie nakręcone i dobrze zmontowane sceny akcji.
Jeśli komuś nie przeszkadza duża ilość krwi, bo Punisher jest
zdecydowanie najbrutalniejszym serialem Marvela, i to brutalnym w ten
nieprzyjemny, naturalistyczny sposób. Co jest dobre, bo buduje
klimat serialu i pokazuje, że Frank nie bawi się w litość. Bardzo
dobrej stronie wizualnej towarzyszy również świetna muzyka.
Zarówno score skomponowany przez Tylera Batesa jak i licencjonowane
utwory są fantastyczne i idealnie pasują do serialu. Muzycznie
zdecydowanie Punisher jest na poziomie Luke'a Cage'a (w którym
muzyka była najlepszym elementem), choć to zupełnie inne klimaty.
Może
Punisher powoli się rozkręca, ale jak już chwyci za gardło, to
nie puszcza do samego końca. Okazuje się, że Netflix potrafi
jeszcze zrobić coś porządnie, jeśli tylko trzyma się z dala od
mistyczno-magicznych wątków. Mam nadzieję, że w kolejnych
serialach ten poziom się utrzyma, no i oczywiście nie umiem się
doczekać drugiego sezonu Punishera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz