sobota, 1 lipca 2017

Katarzyna jest najpiękniejsza


Znany głównie z jrpgów Atlus w 2011 roku wydał grę inną. Przesadą będzie stwierdzenie, że jedyną w swoim rodzaju, ale na pewno bardzo oryginalną, i nie znajdzie się wielu podobnych gier. Catherine to skoncentrowana na fabule gra zręcznościowo-logiczna, stworzona przez ludzi odpowiedzialnych za popularną serię Persona. I wiecie co? Jest zajebista.

Fabuła Catherine opowiada o związkach i zdradach, o klątwach i demonach, i wreszcie, o wolności i odpowiedzialności. Scenariusz bardzo ładnie miesza ze sobą wątki dramatyczne, komediowe, i horrorowe, i jest na japońską modłę totalnie odjechany (w co musicie uwierzyć na słowo, bo nie chcę spoilować dalszych fragmentów gry). Głównym bohaterem jest trzydziestodwuletni Vincent Brooks, zwyczajny koleś wykonujący zwyczajny zawód, mieszkający w małym mieszkanku, i od kilku lat spotykający się ze swoją dziewczyną, Katherine McBride. Życie Vincenta zmienia się diametralnie pod wpływem dwóch, pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń. Pewnej nocy Vincent ma dziwny, niesamowicie realistyczny koszmar, w którym musi się wspinać, bo jeśli spadnie to umrze. Co gorsza, sen powraca każdej następnej nocy. Okazuje się, że nie tylko Vincenta dręczą koszmary, a ludzie w jego wieku zaczynają umierać we śnie, co daje początek plotkom o klątwie, według której koszmary są karą dla mężczyzn, którzy dopuścili się zdrady. To właśnie jest to drugie wydarzenie; Vincent poznaje dziewczynę. Urocza, wyzywająco ubrana blondynka przysiada się do niego w barze, i... następnego ranka Vince budzi się obok niej. Do gracza należy wybór, czy wybrać ratowanie trwającej od dawna relacji z Katherine, czy olać ją i zabawiać się z nowo poznaną Catherine. Oczywiście sytuacja nie jest czarno-biała, a wydarzenia z czasem się komplikują, więc problem moralności głównego bohatera nie jest tak prosty, jak by się mogło z początku wydawać. Zakończeń jest aż osiem (choć w sumie to sześć, bo dwa mają dwie wersje, ze sceną po napisach i bez), więc każdy powinien być usatysfakcjonowany.

Rozgrywka Katarzyny dzieli się na dwie części, zręcznościowo-logiczną i fabularną, noc i dzień. W nocy gracz musi bezpiecznie przeprowadzić Vincenta przez jego koszmary, a więc wspinać się na wieże zbudowane z sześciennych bloków, które trzeba przesuwać tak, aby stworzyć sobie drogę na szczyt. Są różne typy bloków, jak np. lodowe (śliskie) czy wybuchające, na swej drodze na szczyt Vincent napotyka przeciwników, którzy mogą zrzucić go niżej (a więksi nawet zabić), a na grającym cały czas ciąży presja czasu, bo dolne kondygnacje wieży spadają w nicość. Pomiędzy etapami Vince trafia do swego rodzaju kościoła, w którym może porozmawiać z innymi postaciami – które widzi jako owce – dręczonymi przez koszmary, oraz z tajemniczą istotą w konfesjonale, której należy odpowiedzieć na pytanie aby przejść dalej. Na końcu każdej nocy (składającej się z kilku etapów) czeka reprezentujący obawy Vincenta boss, który ściga bohatera i utrudnia mu wspinaczkę, i trzeba powiedzieć, że bossowie są bardzo... japońscy. Żebyście zrozumieli w pełni co mam na myśli, pozwolę sobie zdradzić, że w pewnym momencie Vincenta ściga „Rozpustna Bestia”, czyli dolna połowa damskiego ciała, wyposażona w twarz, ogromne zęby, i pokrzykująca „Please... give me more!”... To brzmi tak bardzo źle, że sam nie wierzę że piszę pozytywnie o tej grze (hell, że to jedna z moich ulubionych gier), ale hej! To działa! Jakoś... Ale działa! Bossowie są popieprzeni, prawda, jak w każdej japońskiej grze, ale fabularnie mają sens. A gameplay to czyste złoto. Za ukończenie każdego etapu przyznawana jest nagroda: brązowa, srebrna, lub złota, i żeby zdobyć złoto na każdym poziomie trzeba się nieźle wysilić. Catherine wymaga dużo zręczności, i jeszcze więcej myślenia, ale w zamian jest cholernie satysfakcjonująca.

Druga część gameplayu, akcja rozgrywająca się za dnia, to wieczory spędzane przez Vincenta w barze, w którym najważniejszą czynnością jest rozmawianie z przeróżnymi NPCami, jak koledzy Vince'a, czy inni mężczyźni spotykani również w koszmarach. No i, poprzez smsy, z oboma Catherine. Słuchanie tych rozmów jest bardzo przyjemne, bo wszystkie postaci to ciekawe indywidua z własnymi problemami i aspiracjami, więc chce się słuchać co mają do powiedzenia. Nie ma tu nieinteresujących postaci, bo w stosunkowo niewielkiej lokacji po prostu nie ma na nie miejsca. Oprócz rozmawiania Vincent może pić różne rodzaje alkoholu, aby szybciej się poruszać w etapach nocnych, a po opróżnieniu szklanki narrator zdradza graczowi jakąś ciekawostkę na temat danego trunku. W barze, jako minigierka, jest też automat z grą Rapunzel, która bardzo przypomina etapy nocne, tylko zamiast presji czasu jest ograniczona ilość ruchów. Minigierka, która ma sto dwadzieścia osiem etapów i własną fabułę. Jest co robić. Jednak to główna warstwa fabularna gra tutaj pierwsze skrzypce, i wciąga jak bagno. Na tyle, że raz nawet ukończyłem Catherine w jedną noc, a zajmuje to jakieś trzynaście godzin.

Ale ale! Ukończenie fabuły (nawet ośmiokrotne) to nie koniec Catherine. Na wymiataczy czeka tryb zręcznościowy Babel, w którym jeden lub dwóch graczy wspina się po losowo generowanych wieżach. Etapy są tutaj cztery, i o ile dwa pierwsze są w miarę proste, tak kolejne dwa to szalony test umiejętności dla najbardziej wytrwałych. Oprócz tego jest też tryb rywalizacyjny dla dwóch graczy, którego nie sprawdziłem z braku drugiego gracza...

Katarzyna jest grą na wskroś japońską. Fabuła to cudo, ale cudo z dialogami drewnianymi jak to tylko japońskie gry potrafią („Jill sandwich” #pamiętamy), a mechanika jest głęboka i wymagająca, choć prosta w założeniach. A wszystko to, oczywiście, w stylistyce anime. Są tu nawet animowane przerywniki filmowe, stworzone przez Studio 4°C (jeśli nie widzieliście anime Tekkonkinkreet, to idźcie obejrzeć, bo to dobre anime jest). A jednak, to właśnie ta japońska anime giereczka podjęła niespotykanie dojrzały jak na grę motyw, i niespodziewanie dojrzale go rozegrała*, podczas gdy zachodni wydawcy rzucają hasła „gry są sztuką!” i produkują kolejne Asasyny (Sony, patrzę na ciebie!).

PS. Vincentowi głosu użyczył Troy Baker, a to zawsze jest plus.

*[SPOILER] Nawet pomimo demonów, klątw, złych bogów i ratowania świata. No dobra, może sekretne zakończenie z boginią Ishtar powstało dla onanistów, ale zobaczyło je mniej niż dwa procent graczy, i odblokowanie go jest cholernie trudne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz