Poziom Netflixowego zakątka MCU spada
z każdym kolejnym serialem, ale zawsze mam nadzieję, że ten
kolejny będzie dobry. A Defenders mieli wszelkie predyspozycje, żeby
być czymś co najmniej fajnym. Mniejsza ilość odcinków
zapowiadała brak nudnych dłużyzn, nareszcie czworo głównych
bohaterów poprzednich seriali miało się spotkać, i w końcu miał
zostać zamknięty wątek Hand, czyli najgorsza rzecz, jaka
przydarzyła się zarówno Daredevilowi, jak i Iron Fistowi.
Akceptowałem gówniane elementy tych seriali (no, Iron Fist miał
więcej gównianych elementów, ale dziś nie o tym) tylko i
wyłącznie jako set up pod Defenders, w których chciałem dostać
satysfakcjonujący pay off. A dostałem jeszcze więcej tego samego
gówna. Źli ninja wrócili, Elektra razem z nimi, i trzeba ich
powstrzymać, bo jak nie, to w Nowym Jorku wydarzy się... coś. Coś
niedobrego z pewnością, miasto upadnie, źli ninja często mówią,
że miasto upadnie, ale zapominają dodać w jaki sposób, albo
chociaż czemu. Nieważne, nowojorscy superbohaterowie muszą ich
powstrzymać. Chociaż wolałbym oglądać, jak robią cokolwiek
innego, wszystko byłoby ciekawsze niż ten serial.
Będą spoilery.
Oesu, jakie to jest złe. Oczekiwałem
serialu opartego na bohaterach, którzy nareszcie się spotkają, i
będą się tworzyły między nimi relacje, będą razem walczyć z
niemilcami, będzie jakaś fajna dynamika w tej grupie. No. Nie ma. W
każdym razie nie ma nic ponadto, co widzieliśmy w trailerach. Matt,
Jessica, Luke i Danny spotykają się wszyscy razem dopiero w trzecim
odcinku (warto dodać, że spotykają się totalnym przypadkiem, co
jest durne), później szybko się rozdzielają, i schodzą się
dopiero w odcinku ostatnim. Kto wpadł na ten genialny pomysł, i
dlaczego jeszcze nie stracił pracy? Co prawda często widzimy na
ekranie dwoje, albo nawet troje bohaterów, co daje jakiś posmak
oglądania drużyny, ale nawet tym nie można się nacieszyć, bo
przecież trzeba dać jak najwięcej czasu ekranowego Elektrze i
Sigourney Weaver. Elektrze, której po drugim sezonie Daredevila
nikt nie lubi, a postać Sigourney Weaver, Alexandra, też nie jest
jakoś szczególnie interesująca. Na początku jest sztampową,
tajemniczą, złą panią, która elegancko się ubiera i słucha
muzyki klasycznej. Później poznajemy jej backstory i okazuje się,
że było lepiej, gdy była tajemnicza. Otóż Alexandra jest jednym
z pięciu założycieli Hand, podobnie jak znani nam już Madame Gao
i Bakuto, jakiś czarny koleś z akcentem powielający schemat, że
czarny umiera pierwszy, i Murakami, Japończyk, który nie lubi mówić
po angielsku. Hand, podobnie jak sama Alexandra, było ciekawsze, gdy
było tajemnicze, i moim zdaniem pokazanie założycieli złej
organizacji złych ninjów odbiera jej trochę uroku. To trochę tak,
jak z Mocą i Midiplemnikami. Nie trzeba było tego wyjaśniać,
tajemnica ma swój urok! Wracając: Hand potrzebują Elektry, która
jest Black Sky, bo coś tam, a później jednak potrzebują Iron
Fista, bo inne coś tam. Po kolei. Wcześniej Hand potrzebowało
Black Sky, i w Daredevilu w końcu je zdobyli. Nadal nie wiadomo czym
jest Back Sky, co robi, i o co w ogóle z tym chodzi. Serio, to się
nie wyjaśnia. I to jest głupie, bo Elektra, będąca tą straszną
bronią Hand, zabija mnichów z K'un-Lun, ale ona jest wyszkolona do
walki. Już widzę, jak ten wychudzony mały chłopczyk Black Sky z
pierwszego sezony Daredevila zabija kogokolwiek. O co chodzi z Black
Sky do cholery? Najwyraźniej #nikogo, chodźmy dalej. Aby wskrzesić
Elektrę założyciele Hand zużyli resztkę „substancji”
potrzebnej do wskrzeszania, przez co nie są już nieśmiertelni.
Zatrzymajmy się tu na moment. Z tego co pamiętam, w Iron Fiście
Faramir nie potrzebował magicznego soczku żeby zmartwychwstać,
wystarczyło trochę poczekać, a przecież był tylko jakimś
leszczem na usługach Hand. Teraz nagle sami założyciele Hand są
od niego słabsi? Co tu się? Anyway, walić Black Sky, jak Hand je
już zdobyli, to stwierdzili, że już tego nie potrzebują. Teraz
Hand potrzebują Iron Fista, bo tylko on może otworzyć drzwi do
jaskini, w której jest strasznie potężne coś, czego Hand chce, bo
jest straszne i potężne też. Nie mogli sobie sami zrobić drzwi do
tej jaskni w innym miejscu? Mogli zrobić podkop, albo wejść jakoś
od góry, albo z drugiej strony, ale nie, muszą koniecznie wejść
tymi jedynymi drzwiami, do których otwarcia potrzebny im Danny, bo
inaczej nie byłoby fabuły. W końcu Danny te drzwi otwiera, i
okazuje się, że leżą tam kości smoka, z których Hand chyba chcą
wydobywać magiczny soczek. Chyba, bo nie jest jasno powiedziane
czego chcą od tego smoka, ale coś nim wiercą, więc wydobywanie
magicznego soczku jest najbardziej logicznym wnioskiem. Nie wiem
tylko, w jaki sposób Nowy Jork ma od tego upaść, a dosłownie co
chwilę ktoś powtarza, że miasto upadnie. „Hej, ci goście,
którzy żyją od setek lat będą mogli żyć dalej! Onje, nasze
miasto tego nie wytrzyma!”.
Ten serial jest głupi. Czym jest Black
Sky? Co Hand chcieli osiągnąć? O co chodziło z trzęsieniem ziemi
na początku? Nie wiadomo, ale fajnie się leją, nie? Też nie.
Walki nie są aż tak złe jak w Iron Fiście, ale nadal panuje w
nich absolutny chaos i przez większość czasu nie wiadomo co się
dzieje. Dialogi też są złe. Co chwila zgrzytałem zębami, bo
ludzie tak nie mówią. Najbardziej irytujący pod tym względem
jest Murakami, który mówi tylko po japońsku, a wszyscy odpowiadają
mu po angielsku, i nikt nie ma z tym problemu. Alexandrze dwa razy
zdarza się powiedzieć do niego coś po japońsku: za pierwszym
razem jest to jakaś formułka Hand, a za drugim nazywa go „baka”.
Swoją drogą, gdyby Alexandra była tsundere, to cały serial byłby
dużo lepszy. Jednak słabe dialogi nie są najgorsze. Scenariusz
sięga dna, gdy próbuje być zabawny. Co prawda dzieje się to
bardzo rzadko, bo Defenders przez większość czasu mają kij w
dupie, ale gdy już pojawia się humor, to albo jest po prostu
nieśmieszny, albo wręcz żenujący. Jak na przykład cyniczne
teksty Jessici Jones, które zostały sprowadzone do poziomu
cynicznej, owszem, pięciolatki, albo Stick, który w pewnym momencie
zachowuje się jak Toph z Avatara. Dosłownie, został tu powtórzony
żart o byciu ślepym z serialu animowanego sprzed dziesięciu lat. I
był śmieszny, dziesięć lat temu. Wiecie, co jeszcze jest
śmieszne? To, że ci scenarzyści mają pracę. W ogóle za
produkcję tego serialu wzięli się ludzie co najmniej średnio
kompetentni. Kamera fruwa, jakby operator nie mógł przebywać w
jednym miejscu przez więcej niż kilka sekund, a montaż... O
scenach walk już mówiłem, są chaotyczne jak cholera, ale o co
chodzi z tymi przejściami? Gdy perspektywa przenosi się z jednej
postaci na drugą widzimy krótkie ujęcia, najczęściej pokazujące
pociągi, w dziwnej ramce. Rozumiem sam cel tego zabiegu, miał
pokazać widzowi przemieszczanie się w przestrzeni, ale w Nowym
Jorku jest chyba trochę więcej ciekawych wizualnie rzeczy niż
pociągi. I co z tą ramką? Nie mówię, że ten zabieg montażowy
jest fundamentalnie zły, ale jest dziwny, i na pewno dałoby się to
zrobić lepiej.
Jeśli miałbym powiedzieć o tym
serialu cokolwiek pozytywnego, to scena, w której Elektra zabija
Alexandrę jest fajna. Ucieszyłem się, że nie trzeba było czekać
do ostatniego odcinka żeby się od niej uwolnić. Lubię Sigourney
Weaver, ale, niestety, kompletnie nie miała tu czego zagrać.
Alexandra jest irytująca, wygłasza swoje irytujące kwestie, i
generalnie, jako villainowi, bliżej jej do Diamondbacka niż
Kilgrave'a. Nieciekawa jest po prostu. Z drugiej strony, jej miejsce
przywódcy Hand zajmuje Elektra, a ona jest jeszcze gorsza, więc
może to nie był aż tak dobry deal. Ale scena śmierci Alexandry
była fajna, i była to jedyna fajna scena, której nie było w
trailerach. Poza tą jedną chwilą, wszystko co chociaż trochę
dobre w tym serialu, jak scena, w której Defenders wszyscy razem
siedzą w restauracji i rozmawiają, albo finałowa walka, było
pokazane przed premierą. Nie no, fajny marketing, nie trzeba oglądać
całego serialu.
Defenders to zdecydowanie najgorszy
element Netflixowego MCU. Nawet w Iron Fiście było kilka fajnych
scen, a i jakiś ciekawy wątek się znajdzie (Meachumowie), a w
Defenders nie ma nic. Ten serial jest nudny, głupi, bezsensowny, i
okropnie niesatysfakcjonujący, a szkoda, bo przecież miał tyle
potencjału! Widać to chociażby w scenie w restauracji, albo
podczas finałowej walki, w której bohaterowie faktycznie są
drużyną i zachowują się jak drużyna. Zamiast większej ilości
takich fajnych scen dostaliśmy genezę Hand, Elektrę, i fabułę
pełną dziur. Fuck it, I say, and fuck Netflix too.
PS. Czy tylko ja miałem nadzieję, że podczas ostatniej walki Daredevila z Elektrą na Elektrę spadnie winda upuszczona przez Jessicę Jones? Naprawdę na to czekałem, a ta cholerna winda w ogóle nie spadła :c
PS. Czy tylko ja miałem nadzieję, że podczas ostatniej walki Daredevila z Elektrą na Elektrę spadnie winda upuszczona przez Jessicę Jones? Naprawdę na to czekałem, a ta cholerna winda w ogóle nie spadła :c
No to słabo... Zastanawiałem się czy to oglądać. Zatem wierzę Ci na słowo i odpuszczam. Chyba szkoda czasu.
OdpowiedzUsuń