sobota, 19 sierpnia 2017

Bieda Avengers, czyli Defenders


Poziom Netflixowego zakątka MCU spada z każdym kolejnym serialem, ale zawsze mam nadzieję, że ten kolejny będzie dobry. A Defenders mieli wszelkie predyspozycje, żeby być czymś co najmniej fajnym. Mniejsza ilość odcinków zapowiadała brak nudnych dłużyzn, nareszcie czworo głównych bohaterów poprzednich seriali miało się spotkać, i w końcu miał zostać zamknięty wątek Hand, czyli najgorsza rzecz, jaka przydarzyła się zarówno Daredevilowi, jak i Iron Fistowi. Akceptowałem gówniane elementy tych seriali (no, Iron Fist miał więcej gównianych elementów, ale dziś nie o tym) tylko i wyłącznie jako set up pod Defenders, w których chciałem dostać satysfakcjonujący pay off. A dostałem jeszcze więcej tego samego gówna. Źli ninja wrócili, Elektra razem z nimi, i trzeba ich powstrzymać, bo jak nie, to w Nowym Jorku wydarzy się... coś. Coś niedobrego z pewnością, miasto upadnie, źli ninja często mówią, że miasto upadnie, ale zapominają dodać w jaki sposób, albo chociaż czemu. Nieważne, nowojorscy superbohaterowie muszą ich powstrzymać. Chociaż wolałbym oglądać, jak robią cokolwiek innego, wszystko byłoby ciekawsze niż ten serial.

Będą spoilery.

Oesu, jakie to jest złe. Oczekiwałem serialu opartego na bohaterach, którzy nareszcie się spotkają, i będą się tworzyły między nimi relacje, będą razem walczyć z niemilcami, będzie jakaś fajna dynamika w tej grupie. No. Nie ma. W każdym razie nie ma nic ponadto, co widzieliśmy w trailerach. Matt, Jessica, Luke i Danny spotykają się wszyscy razem dopiero w trzecim odcinku (warto dodać, że spotykają się totalnym przypadkiem, co jest durne), później szybko się rozdzielają, i schodzą się dopiero w odcinku ostatnim. Kto wpadł na ten genialny pomysł, i dlaczego jeszcze nie stracił pracy? Co prawda często widzimy na ekranie dwoje, albo nawet troje bohaterów, co daje jakiś posmak oglądania drużyny, ale nawet tym nie można się nacieszyć, bo przecież trzeba dać jak najwięcej czasu ekranowego Elektrze i Sigourney Weaver. Elektrze, której po drugim sezonie Daredevila nikt nie lubi, a postać Sigourney Weaver, Alexandra, też nie jest jakoś szczególnie interesująca. Na początku jest sztampową, tajemniczą, złą panią, która elegancko się ubiera i słucha muzyki klasycznej. Później poznajemy jej backstory i okazuje się, że było lepiej, gdy była tajemnicza. Otóż Alexandra jest jednym z pięciu założycieli Hand, podobnie jak znani nam już Madame Gao i Bakuto, jakiś czarny koleś z akcentem powielający schemat, że czarny umiera pierwszy, i Murakami, Japończyk, który nie lubi mówić po angielsku. Hand, podobnie jak sama Alexandra, było ciekawsze, gdy było tajemnicze, i moim zdaniem pokazanie założycieli złej organizacji złych ninjów odbiera jej trochę uroku. To trochę tak, jak z Mocą i Midiplemnikami. Nie trzeba było tego wyjaśniać, tajemnica ma swój urok! Wracając: Hand potrzebują Elektry, która jest Black Sky, bo coś tam, a później jednak potrzebują Iron Fista, bo inne coś tam. Po kolei. Wcześniej Hand potrzebowało Black Sky, i w Daredevilu w końcu je zdobyli. Nadal nie wiadomo czym jest Back Sky, co robi, i o co w ogóle z tym chodzi. Serio, to się nie wyjaśnia. I to jest głupie, bo Elektra, będąca tą straszną bronią Hand, zabija mnichów z K'un-Lun, ale ona jest wyszkolona do walki. Już widzę, jak ten wychudzony mały chłopczyk Black Sky z pierwszego sezony Daredevila zabija kogokolwiek. O co chodzi z Black Sky do cholery? Najwyraźniej #nikogo, chodźmy dalej. Aby wskrzesić Elektrę założyciele Hand zużyli resztkę „substancji” potrzebnej do wskrzeszania, przez co nie są już nieśmiertelni. Zatrzymajmy się tu na moment. Z tego co pamiętam, w Iron Fiście Faramir nie potrzebował magicznego soczku żeby zmartwychwstać, wystarczyło trochę poczekać, a przecież był tylko jakimś leszczem na usługach Hand. Teraz nagle sami założyciele Hand są od niego słabsi? Co tu się? Anyway, walić Black Sky, jak Hand je już zdobyli, to stwierdzili, że już tego nie potrzebują. Teraz Hand potrzebują Iron Fista, bo tylko on może otworzyć drzwi do jaskini, w której jest strasznie potężne coś, czego Hand chce, bo jest straszne i potężne też. Nie mogli sobie sami zrobić drzwi do tej jaskni w innym miejscu? Mogli zrobić podkop, albo wejść jakoś od góry, albo z drugiej strony, ale nie, muszą koniecznie wejść tymi jedynymi drzwiami, do których otwarcia potrzebny im Danny, bo inaczej nie byłoby fabuły. W końcu Danny te drzwi otwiera, i okazuje się, że leżą tam kości smoka, z których Hand chyba chcą wydobywać magiczny soczek. Chyba, bo nie jest jasno powiedziane czego chcą od tego smoka, ale coś nim wiercą, więc wydobywanie magicznego soczku jest najbardziej logicznym wnioskiem. Nie wiem tylko, w jaki sposób Nowy Jork ma od tego upaść, a dosłownie co chwilę ktoś powtarza, że miasto upadnie. „Hej, ci goście, którzy żyją od setek lat będą mogli żyć dalej! Onje, nasze miasto tego nie wytrzyma!”.

Ten serial jest głupi. Czym jest Black Sky? Co Hand chcieli osiągnąć? O co chodziło z trzęsieniem ziemi na początku? Nie wiadomo, ale fajnie się leją, nie? Też nie. Walki nie są aż tak złe jak w Iron Fiście, ale nadal panuje w nich absolutny chaos i przez większość czasu nie wiadomo co się dzieje. Dialogi też są złe. Co chwila zgrzytałem zębami, bo ludzie tak nie mówią. Najbardziej irytujący pod tym względem jest Murakami, który mówi tylko po japońsku, a wszyscy odpowiadają mu po angielsku, i nikt nie ma z tym problemu. Alexandrze dwa razy zdarza się powiedzieć do niego coś po japońsku: za pierwszym razem jest to jakaś formułka Hand, a za drugim nazywa go „baka”. Swoją drogą, gdyby Alexandra była tsundere, to cały serial byłby dużo lepszy. Jednak słabe dialogi nie są najgorsze. Scenariusz sięga dna, gdy próbuje być zabawny. Co prawda dzieje się to bardzo rzadko, bo Defenders przez większość czasu mają kij w dupie, ale gdy już pojawia się humor, to albo jest po prostu nieśmieszny, albo wręcz żenujący. Jak na przykład cyniczne teksty Jessici Jones, które zostały sprowadzone do poziomu cynicznej, owszem, pięciolatki, albo Stick, który w pewnym momencie zachowuje się jak Toph z Avatara. Dosłownie, został tu powtórzony żart o byciu ślepym z serialu animowanego sprzed dziesięciu lat. I był śmieszny, dziesięć lat temu. Wiecie, co jeszcze jest śmieszne? To, że ci scenarzyści mają pracę. W ogóle za produkcję tego serialu wzięli się ludzie co najmniej średnio kompetentni. Kamera fruwa, jakby operator nie mógł przebywać w jednym miejscu przez więcej niż kilka sekund, a montaż... O scenach walk już mówiłem, są chaotyczne jak cholera, ale o co chodzi z tymi przejściami? Gdy perspektywa przenosi się z jednej postaci na drugą widzimy krótkie ujęcia, najczęściej pokazujące pociągi, w dziwnej ramce. Rozumiem sam cel tego zabiegu, miał pokazać widzowi przemieszczanie się w przestrzeni, ale w Nowym Jorku jest chyba trochę więcej ciekawych wizualnie rzeczy niż pociągi. I co z tą ramką? Nie mówię, że ten zabieg montażowy jest fundamentalnie zły, ale jest dziwny, i na pewno dałoby się to zrobić lepiej.

Jeśli miałbym powiedzieć o tym serialu cokolwiek pozytywnego, to scena, w której Elektra zabija Alexandrę jest fajna. Ucieszyłem się, że nie trzeba było czekać do ostatniego odcinka żeby się od niej uwolnić. Lubię Sigourney Weaver, ale, niestety, kompletnie nie miała tu czego zagrać. Alexandra jest irytująca, wygłasza swoje irytujące kwestie, i generalnie, jako villainowi, bliżej jej do Diamondbacka niż Kilgrave'a. Nieciekawa jest po prostu. Z drugiej strony, jej miejsce przywódcy Hand zajmuje Elektra, a ona jest jeszcze gorsza, więc może to nie był aż tak dobry deal. Ale scena śmierci Alexandry była fajna, i była to jedyna fajna scena, której nie było w trailerach. Poza tą jedną chwilą, wszystko co chociaż trochę dobre w tym serialu, jak scena, w której Defenders wszyscy razem siedzą w restauracji i rozmawiają, albo finałowa walka, było pokazane przed premierą. Nie no, fajny marketing, nie trzeba oglądać całego serialu.

Defenders to zdecydowanie najgorszy element Netflixowego MCU. Nawet w Iron Fiście było kilka fajnych scen, a i jakiś ciekawy wątek się znajdzie (Meachumowie), a w Defenders nie ma nic. Ten serial jest nudny, głupi, bezsensowny, i okropnie niesatysfakcjonujący, a szkoda, bo przecież miał tyle potencjału! Widać to chociażby w scenie w restauracji, albo podczas finałowej walki, w której bohaterowie faktycznie są drużyną i zachowują się jak drużyna. Zamiast większej ilości takich fajnych scen dostaliśmy genezę Hand, Elektrę, i fabułę pełną dziur. Fuck it, I say, and fuck Netflix too.

PS. Czy tylko ja miałem nadzieję, że podczas ostatniej walki Daredevila z Elektrą na Elektrę spadnie winda upuszczona przez Jessicę Jones? Naprawdę na to czekałem, a ta cholerna winda w ogóle nie spadła :c

1 komentarz:

  1. No to słabo... Zastanawiałem się czy to oglądać. Zatem wierzę Ci na słowo i odpuszczam. Chyba szkoda czasu.

    OdpowiedzUsuń