sobota, 26 sierpnia 2017

Notatnik Śmierdzi


Z hollywoodzkimi ekranizacjami anime jest trochę tak, jak z ekranizacjami gier. Powstają rzadko, a te które istnieją są raczej słabe. Największym grzechem takich adaptacji jest niezrozumienie materiału źródłowego, i dokładnie to stało się przy Death Note, nowym filmie produkcji Netflixa wyreżyserowanym przez Adama Wingarda. W oryginalnym Notatniku Śmierci bóg śmierci Ryuk zrzucił tytułowy notatnik na ziemię, bo się nudził. To była jego motywacja, he did it for the lulz. Zeszyt znalazł genialny nastolatek Light, i możliwość zabicia kogokolwiek zrobiła z niego socjopatę z kompleksem boga, który zabijając wszystkich przestępców chce stworzyć nowy, lepszy świat. Na przeciw staje mu genialny detektyw ukrywający się pod pseudonimem L. Rdzeniem Death Note'a jest pojedynek tych dwóch wielkich umysłów, z których każdy uważa, że reprezentuje sprawiedliwość. Rdzeniem Netflixowego Death Note'a jest straszny potwór. Daleko mi do purysty. Podobał mi się pomysł przeniesienia akcji do Seattle, a zmianę koloru skóry L'a przyjąłem z entuzjazmem (reprezentacja!), jednak najważniejsze elementy, które sprawiają, że Death Note jest Death Note'em, powinny zostać zachowane, a film Wingarda wszystko robi nie tak, jak powinien.

Będą spoilery, ale film i tak jest do dupy

W oryginale Light Yagami był socjopatycznym geniuszem, który przez cały czas był panem sytuacji, przewidywał ruchy przeciwnika, i bez skrupułów wykorzystywał sprzymierzeńców, a jego motywacją było stworzenie nowego świata, w którym byłby bogiem. Motywacją Lighta Turnera było zaruchać, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobił po zdobyciu notatnika, było pokazanie go dziewczynie, która mu się podoba. W ten sposób do historii została wprowadzona Mia Sutton, tutejszy odpowiednik Misy Amane. Relacja Lighta Yagamiego i Misy Amane przypominała trochę relację Jokera i Harley Quinn z komiksów DC: geniusz zła i zakochane w nim bez pamięci narzędzie. Niestety Light Turner jest niezdecydowaną cipą, która wszystkiego się boi, więc to Mia Sutton przejmuje rolę psychola, który zabije każdego, kto stanie mu na drodze. Razem zaczynają zabijać przestępców i „tworzyć nowy świat”, ale w pewnym momencie Light stwierdza, że jednak się trochę cyka, więc Mia przejmuje inicjatywę, zabija bez jego wiedzy, a w końcu chce przejąć notatnik dla siebie. Z kolei Ryuk został zdegradowany do poziomu kolejnego potwora z kolejnego horroru, który cały czas stoi w cieniu, nigdy nie pokazuje twarzy, i regularnie grozi śmiercią głównemu bohaterowi. W ogóle wszyscy traktują Lighta jak szmatę, a najgorsze jest to, że w pełni na takie traktowanie zasłużył. Oprócz bycia cipą Light jest również skończonym idiotą, i robi wszystko, żeby ułatwić L'owi pracę, zaczynając od pochwalenia się notatnikiem koleżance, a na oszczędzeniu własnego ojca kończąc. Anime było ciekawe, bo było wielką grą, a w filmie L wygrywa w trzech ruchach. Generalnie L przez większość czasu jest najjaśniejszym punktem filmu. Jest inteligentny, dziwny, mało sypia, i je dużo słodyczy. Zupełnie jak w anime. A później nadchodzi finał.

Death Note jest gównianą adaptacją. Jest też po prostu słabym, niespójnym filmem, który zupełnie nie trzyma się ustalonych przez siebie zasad. Im dalej w las, tym więcej zastosowań ma notatnik, aż w końcu może zrobić absolutnie wszystko, co zostanie w nim zapisane. W finale film próbuje też wmówić widzom, że tak naprawdę to Light Turner jest mądry i potrafi knuć takie intrygi, jak Light Yagami w anime. Szkoda, że zaczął to robić pod koniec filmu, kiedy wszyscy już dawno wiedzą, że to on zabijał. Za to L pod koniec robi się głupszy. Nagle ten genialny detektyw biega za Lightem z pistoletem w dłoni, a później rozważa zabicie go za pomocą dziennika, co kompletnie nie pasuje do tej postaci. L chciał powstrzymać Lighta właśnie dlatego, że zabijanie jest złe, i nagle mamy uwierzyć, że sam chce się zniżyć do poziomu swojego przeciwnika? I ain't buyin' that shit. Nie dowiadujemy się jednak czy to zrobił, bo film się kończy. Lubię otwarte zakończenia, ale w tej historii jest ono okropnie niesatysfakcjonujące, i implikuje, że L jest hipokrytą.

Mam wrażenie, że zawinił tu tak długi okres produkcji, bo Death Note sporo czasu spędził w development hell. Oprócz głupot w finale pojawia się też w scenariuszu dziwny plot twist. Otóż Mia zabija policjantów. Od początku wiadomo, że to Mia, ale Light z jakiegoś powodu myśli, że to Ryuk, a Ryuk nie wyprowadza go z błędu. Później film o tym zapomina i Mia przeprasza Lighta, a następnie jest wielki reveal, w którym okazuje się, że to Mia zabijała (gasp). Straszny bałagan jest w tym scenariuszu. A szkoda, bo technicznie film jest całkiem niezły. Zdjęcia są ładne, montaż jest przyzwoity, i efekty specjalne są zadowalające. Widać, że Wingard umie w horrory, a Netflix rzucił trochę dolarów, dzięki czemu film nie jest tak okropnie niskobudżetowy, jak japońskie adaptacje Death Note'a. Pieniążków starczyło też na dobrych aktorów, więc tym razem w filmie nie występują cosplayerzy (te japońskie filmy serio były złe). Willem Dafoe to perfekcyjny Ryuk, Lakeith Stanfield też świetnie wypada jako L. Trochę w ich cieniu jest Margaret Qualley, która wypada przekonująco, ale już tak nie błyszczy. I tylko Nat Wolff na ich tle wygląda słabo, bo robi z Lighta jeszcze większą cipę niż już zrobili scenarzyści. Za to muzyka też jest spoko. W każdym razie original score, w którym nawet pojawia się nawiązanie do anime. Licencjonowane piosenki są... dziwnie dobrane. Np. jedna z ostatnich scen, na diabelskim młynie, dzięki muzyce jest przekomiczna, i nie wiem, czy to zamierzony efekt, czy wypadek przy pracy.

Widać, że było w tym filmie trochę potencjału, jednak szereg złych decyzji na etapie produkcji wyrzucił ten potencjał do kosza. Znowu się nie udało, kolejna adaptacja anime posysa, hollywood nie uczy się na błędach. Battle Angel Alita pewnie też będzie niewypałem, a plotkom o powstaniu Akiry nawet nie chcę już wierzyć. Szkoda, bo np. japoński Rurouni Kenshin udowadnia, że można zrobić to dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz