Z hollywoodzkimi ekranizacjami anime
jest trochę tak, jak z ekranizacjami gier. Powstają rzadko, a te
które istnieją są raczej słabe. Największym grzechem takich
adaptacji jest niezrozumienie materiału źródłowego, i dokładnie
to stało się przy Death Note, nowym filmie produkcji Netflixa
wyreżyserowanym przez Adama Wingarda. W oryginalnym Notatniku
Śmierci bóg śmierci Ryuk zrzucił tytułowy notatnik na ziemię, bo
się nudził. To była jego motywacja, he did it for the lulz. Zeszyt
znalazł genialny nastolatek Light, i możliwość zabicia
kogokolwiek zrobiła z niego socjopatę z kompleksem boga, który
zabijając wszystkich przestępców chce stworzyć nowy, lepszy
świat. Na przeciw staje mu genialny detektyw ukrywający się pod
pseudonimem L. Rdzeniem Death Note'a jest pojedynek tych dwóch
wielkich umysłów, z których każdy uważa, że reprezentuje
sprawiedliwość. Rdzeniem Netflixowego Death Note'a jest straszny
potwór. Daleko mi do purysty. Podobał mi się pomysł przeniesienia
akcji do Seattle, a zmianę koloru skóry L'a przyjąłem z
entuzjazmem (reprezentacja!), jednak najważniejsze elementy, które
sprawiają, że Death Note jest Death Note'em, powinny zostać
zachowane, a film Wingarda wszystko robi nie tak, jak powinien.
Będą spoilery, ale film i tak jest do
dupy
W oryginale Light Yagami był
socjopatycznym geniuszem, który przez cały czas był panem
sytuacji, przewidywał ruchy przeciwnika, i bez skrupułów
wykorzystywał sprzymierzeńców, a jego motywacją było stworzenie
nowego świata, w którym byłby bogiem. Motywacją Lighta Turnera
było zaruchać, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobił po zdobyciu
notatnika, było pokazanie go dziewczynie, która mu się podoba. W
ten sposób do historii została wprowadzona Mia Sutton, tutejszy
odpowiednik Misy Amane. Relacja Lighta Yagamiego i Misy Amane
przypominała trochę relację Jokera i Harley Quinn z komiksów DC: geniusz
zła i zakochane w nim bez pamięci narzędzie. Niestety Light Turner
jest niezdecydowaną cipą, która wszystkiego się boi, więc to Mia
Sutton przejmuje rolę psychola, który zabije każdego, kto stanie
mu na drodze. Razem zaczynają zabijać przestępców i „tworzyć
nowy świat”, ale w pewnym momencie Light stwierdza, że jednak się
trochę cyka, więc Mia przejmuje inicjatywę, zabija bez jego
wiedzy, a w końcu chce przejąć notatnik dla siebie. Z kolei Ryuk
został zdegradowany do poziomu kolejnego potwora z kolejnego
horroru, który cały czas stoi w cieniu, nigdy nie pokazuje twarzy,
i regularnie grozi śmiercią głównemu bohaterowi. W ogóle wszyscy traktują
Lighta jak szmatę, a najgorsze jest to, że w pełni na takie
traktowanie zasłużył. Oprócz bycia cipą Light jest również
skończonym idiotą, i robi wszystko, żeby ułatwić L'owi pracę,
zaczynając od pochwalenia się notatnikiem koleżance, a
na oszczędzeniu własnego ojca kończąc. Anime było ciekawe, bo było wielką
grą, a w filmie L wygrywa w trzech ruchach. Generalnie L przez
większość czasu jest najjaśniejszym punktem filmu. Jest
inteligentny, dziwny, mało sypia, i je dużo słodyczy. Zupełnie
jak w anime. A później nadchodzi finał.
Death Note jest gównianą adaptacją.
Jest też po prostu słabym, niespójnym filmem, który zupełnie nie
trzyma się ustalonych przez siebie zasad. Im dalej w las, tym więcej
zastosowań ma notatnik, aż w końcu może zrobić absolutnie
wszystko, co zostanie w nim zapisane. W finale film próbuje
też wmówić widzom, że tak naprawdę to Light Turner jest mądry i
potrafi knuć takie intrygi, jak Light Yagami w anime. Szkoda, że
zaczął to robić pod koniec filmu, kiedy wszyscy już dawno wiedzą,
że to on zabijał. Za to L pod koniec robi się głupszy. Nagle ten
genialny detektyw biega za Lightem z pistoletem w dłoni, a później rozważa zabicie go za pomocą dziennika, co kompletnie nie pasuje do tej postaci. L chciał powstrzymać Lighta właśnie dlatego, że zabijanie jest
złe, i nagle mamy uwierzyć, że sam chce się zniżyć do poziomu
swojego przeciwnika? I ain't buyin' that shit. Nie dowiadujemy się
jednak czy to zrobił, bo film się kończy. Lubię otwarte
zakończenia, ale w tej historii jest ono okropnie
niesatysfakcjonujące, i implikuje, że L jest hipokrytą.
Mam wrażenie, że zawinił tu tak
długi okres produkcji, bo Death Note sporo czasu spędził w
development hell. Oprócz głupot w finale pojawia się też w
scenariuszu dziwny plot twist. Otóż Mia zabija policjantów. Od
początku wiadomo, że to Mia, ale Light z jakiegoś powodu myśli,
że to Ryuk, a Ryuk nie wyprowadza go z błędu. Później film o tym
zapomina i Mia przeprasza Lighta, a następnie jest wielki reveal, w
którym okazuje się, że to Mia zabijała (gasp). Straszny bałagan
jest w tym scenariuszu. A szkoda, bo technicznie film jest
całkiem niezły. Zdjęcia są ładne, montaż jest przyzwoity, i efekty specjalne są zadowalające. Widać, że Wingard umie w horrory, a
Netflix rzucił trochę dolarów, dzięki czemu film nie jest tak
okropnie niskobudżetowy, jak japońskie adaptacje Death Note'a.
Pieniążków starczyło też na dobrych aktorów, więc tym razem w
filmie nie występują cosplayerzy (te japońskie filmy serio były
złe). Willem Dafoe to perfekcyjny Ryuk, Lakeith Stanfield też
świetnie wypada jako L. Trochę w ich cieniu jest Margaret Qualley,
która wypada przekonująco, ale już tak nie błyszczy. I tylko Nat
Wolff na ich tle wygląda słabo, bo robi z Lighta jeszcze większą cipę niż już zrobili scenarzyści. Za to muzyka też jest spoko. W
każdym razie original score, w którym nawet pojawia się nawiązanie
do anime. Licencjonowane piosenki są... dziwnie dobrane. Np. jedna z
ostatnich scen, na diabelskim młynie, dzięki muzyce jest
przekomiczna, i nie wiem, czy to zamierzony efekt, czy wypadek przy
pracy.
Widać, że było w tym filmie trochę
potencjału, jednak szereg złych decyzji na etapie produkcji
wyrzucił ten potencjał do kosza. Znowu się nie udało, kolejna
adaptacja anime posysa, hollywood nie uczy się na błędach. Battle
Angel Alita pewnie też będzie niewypałem, a plotkom o powstaniu
Akiry nawet nie chcę już wierzyć. Szkoda, bo np. japoński Rurouni
Kenshin udowadnia, że można zrobić to dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz