wtorek, 8 sierpnia 2017

Evil is not Dead


Banda dzieciaków jedzie imprezować w domku w lesie, gdzie, oczywiście, dzieje im się krzywda. To schemat, który zawsze przyjemnie mi się ogląda. The Cabin in the Woods z Chrisem Hemsworthem to jeden z moich totalnie ulubionych filmów tej dekady, świetnie się bawiłem na niedawno odkrytym Tucker and Dale vs Evil, a franczyza Evil Dead to jedna z moich ukochanych serii kinowo-telewizyjnych ever. I właśnie o Evil Dead dzisiaj chciałbym pomówić, bo, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych filmów, Martwe Zło nie kończy się na leśnej masakrze i pokazuje dalsze losy jej uczestników (no dobra, jednego uczestnika, you get the idea).

Obejrzałem drugi sezon Ash vs Evil Dead, i właśnie z tej okazji jest notka, bo uderzyło mnie, jak bardzo zajebisty jest ten serial. Oczywiście był zajebisty od samego początku, ale zdążyłem o tym zapomnieć, bo od pierwszego sezonu minęło trochę czasu, a drugi trochę mi umknął. Ale nadrobiłem! I teraz żałuję, że tak długo zwlekałem, bo to najlepszy serial jaki widziałem od kwietnia (wtedy był Dirk Gently). I was też zachęcam do obejrzenia, więc opowiem o całości, a nie tylko o drugim sezonie.

Ash vs Evil Dead olewa reboot z 2013 roku (co sam również zrobiłem, i nawet nie widziałem, rebooty są meh), i kontynuuje historię Asha w takim samym tonie, w jakim zrobiona była Armia Ciemności, czyli totalne heheszkowanie ze wszystkiego i zero strachu, w przeciwieństwie do pierwszego Evil Dead, które jeszcze nie było komedią, a całkiem poważnym horrorem. Co prawda straszne, horrorowe sceny jak najbardziej w tym serialu są, ale lekka atmosfera całości odbiera im całą grozę. Jednak first things first: Ash wrócił! Po trzydziestu latach wolnego od demonów życia, będąc pod wpływem substancji psychoaktywnych wpadł na pomysł, że czytanie Necronomiconu to dobry plan na spędzenie wieczoru z prostytutką. No i gówno znowu wpadło w wiatrak, i Ash znów musi walczyć ze złem. Jednak serial to nie trwający osiemdziesiąt minut film, więc oprócz radosnej rzezi i głupich, acz przezabawnych gagów trzeba było napisać jakąś fabułę. I scenarzyści dostarczyli. Oczywiście głównym celem Asha jest przepędzenie zła i przywrócenie wszystkiego do normy, ale teraz oprócz szeregowych demonów pojawia prawdziwy czarny charakter, Ashowi towarzyszy dwoje sidekicków, i historia jest o wiele mniej kameralna. W pierwszych dwóch filmach bohaterowie siedzieli w chatce w lesie, w Armii Ciemności był zamek i okolice, a w serialu pierwszy sezon jest opowieścią drogi, a drugi rozgrywa się w rodzinnym miasteczku Asha, co daje o wiele szerszą perspektywę na świat przedstawiony. Bardzo fajnie to zadziałało, i dało powiew świeżości serii, nawet pomimo ton fanserwisu (spoiler, wrócimy do chatki). Warto też wspomnieć, że zakończenie pierwszego sezonu jest dość niestandardowe, i wiele mówi o postaci Asha.

W pierwszym filmie Ash był zwyczajnym chłopakiem, który okazywał jak najbardziej zdrowe przerażenie na widok demonów, ale raczej był nieskory do przemocy. A później zabił swoich przyjaciół, jeszcze jakichś przypadkowych ludzi, aż w końcu został bohaterem w średniowieczu. Coś takiego zostawia ślad. Po trzydziestu latach znów go widzimy, uciekającego od przeszłości w imprezy, używki i przygodny seks. A jednak nie zmienił się za bardzo od Armii Ciemności, nadal jest tym "cool" kolesiem z piłą zamiast jednej dłoni i bumpatykiem w drugiej, który bez wahania zabija kolejne potwory. I dupkiem. No i tym razem nie siedzi w domku w lesie, ani nie jest w średniowieczu, tylko przebywa między ludźmi, nie zdającymi sobie sprawy z istnienia demonów. No, przynajmniej dopóki te się nie pojawią. Bardzo mi się spodobało, że np. w swoim rodzinnym miasteczku Ash jest znany jako Ashy Slashy, wariat, który zamordował przyjaciół. Ciekawe jest takie inne spojrzenie na znanego od dawna bohatera.

Reszta postaci też daje radę. Prawdziwa tożsamość Ruby, pani villain granej przez Lucy Lawless (szerzej znana jako Xena: Wojownicza Księżniczka), jest z początku tajemnicą, więc nie będę spoilował. Powiem tylko, że jest to całkiem kompetentny villain. Może bez rewelacji, ale jednak Ruby jest o wiele lepsza od bezimiennych deadite'ów. A w drugim sezonie pojawia się ktoś z jeszcze wyższej półki, ale ciii, no spoilers. Oprócz czarnych charakterów jest też para sidekicków Asha, Pablo i Kelly, którzy z początku pracowali razem z nim w supermarkecie ValueStop. Pablo wierzy, że Ash to Jefe, człowiek, który stanie naprzeciw złu. Czyli, basically, jest jego fanem, więc wyrusza razem z nim bić demony, choć, w przeciwieństwie do swojego idola, nie jest jakoś szczególnie odważny i ma skłonności do panikowania. Nie jest jednak totalną pipą i działa kiedy trzeba, więc absolutnie jest bardziej sympatyczny niż irytujący. (Przy okazji, Pablo ma najdziwniejszą fryzurę ever. Serio, prawa fizyki nie działają na te włosy.) Za to Kelly dołączyła do Asha z bardziej osobistych powodów, i jest najmniej przerysowana z całej trójki. Czyli nadal bardzo, ale mniej niż Ash i Pablo. Oboje bardzo dobrze sprawdzają się jako dopełnienie głównego bohatera, który samotnie był spoko w filmach, ale w pięciogodzinnym sezonie serialu mógłby po jakimś czasie nudzić, a interakcje z pomocnikami temu zapobiegają.

Gadam o bohaterach, a przecież w Evil Dead najważniejszy jest klimat, i pod tym względem Ash vs Evil Dead jest sequelem Army of Darkness. Squelem w stylu Cliffa Bleszinski, czyli bigger, better, more badass, i dla fanów jest to idealny stan rzeczy. Humor jest podobny, ale jest bardziej. Bardziej obrzydliwy, bardziej bezpośredni, bardziej okrutny, bardziej zabawny. Umiejscowienie akcji w bardziej zróżnicowanych lokacjach pozwoliło scenarzystom na wykorzystanie większej ilości ciekawych motywów, co zaowocowało zgrywą z przeróżnych horrorowych klisz, czego absolutnym highlightem są dwa cudowne odcinki w obskurnym szpitalu psychiatrycznym. Całości dopełnia warstwa techniczna. Banałem będzie stwierdzenie, że technologia w 2015 (bo wtedy rozpoczęła się emisja pierwszego sezonu) jest trochę lepsza niż w latach '80 i '90, więc oczywiście, że serial wygląda dużo lepiej niż poprzedzające go filmy. I tylko nagle, na tle tych porządnych efektów i większej ilości aktorów, zaczyna być bardziej widoczne, że Bruce Cambell nie umie grać. Nigdy nie umiał, i nie jest to zarzut, nie wymagam wiele od aktora w horrorze klasy B, po prostu troszeczkę gryzie się to z poziomem wszystkiego innego.

Ash vs Evil Dead to dokładnie to, na co czekali fani serii. A nawet jeśli nie czekali, to dostali mnóstwo dobrej zabawy. Jednocześnie to w żadnym wypadku nie jest miejsce, w którym można zacząć swoją przygodę z tą marką. Znajomość filmów, chociaż pobieżna, jest wymagana, żeby wszystko zrozumieć, więc jeśli ktoś ich nie widział, to zachęcam, bo nadal są bardzo dobre. A serial, aż się powtórzę, jest zajebisty, więc zachęcam jeszcze bardziej. Z zastrzeżeniem, że jest kierowany do bardzo konkretnej grupy odbiorców, więc jeśli ktoś nie lubi czarnego humoru, horrorów klasy B, czy nawet trylogii filmów Raimiego, to Ash vs Evil Dead nie jest przełomowym dziełem, po którym zmieni zdanie. Jest dobrym sequelem, ale nic ponad to. I dobrze, ja bawiłem się zajebiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz